Na początek krótkie wprowadzenie: Wyspa Senja, jaka ona właściwie jest?
Szukając 2 lata temu informacji o tej wyspie, spotkałem się ze stwierdzeniem, że jest ona ‘Norwegią w pigułce”. Będąc tam już teraz wiem na pewno, że jest to idealne podsumowanie charakteru tej drugiej co do wielkości wyspy Norwegii. Na 1500 km kwadratowych powierzchni jest cały przekrój ukształtowania terenu. Południowe wybrzeża wyspy to spokojna, rolnicza okolica, pełna łąk i pól uprawnych. Ot, okolice Oslo. Jadąc w głąb wyspy, napotykamy płaskowyż, karłowate, zabiedzone drzewa i ogólnie rzecz biorąc totalne pustkowie, poprzecinane jedynie długimi prostymi drogami. Skojarzenie z centralną częścią kontynentalnej Norwegii i drogach 51 czy 55. Natomiast północ Senji, to już Norwegia na sterydach, z głębokimi fiordami oraz ostrymi szczytami wystającymi prosto z wód oceanu. A wszystko do zobaczenia jednego, bardzo długiego dnia.
Gdzie jest Senja?
Wyspa ta znajduje się tuż przy wybrzeżu, pomiędzy dwoma dużymi ośrodkami turystycznymi na dalekiej północy Norwegii, 400 km za kołem podbiegunowym. Na zachód od niej rozpościerają się Lofoty, przepiękny archipelag, miejsce pojawiające się niemal w każdym zestawieniu „miejsc koniecznych do odwiedzenia”. Najbardziej chyba znane z malowniczo położonych, czerwonych domków rybackich na skalistych wybrzeżach. Na wschodzie jest za to Tromso, mekka obserwatorów zorzy polarnej oraz najdalej na północ wysunięte miasto na świecie. I tak jak te dwa miejsca przyciągają bardzo duże ilości turystów (Lofoty latem, a Tromso zimą), to Senja pozostaje miejscem niemal wyludnionym, praktycznie pozbawionym jakichkolwiek masowej turystyki. I po części w tym tkwi jej piękno.
Pytanie, jak to wszystko ugryźć rowerem?
Pobliskie Tromso, z racji bycia miastem z prawdziwego zdarzenia, posiada lotnisko międzynarodowe, od którego bez problemu można dolecieć z Polski. Przykładowo Wizzarem z Gdańska, z cenami biletów od około 100 zł w jedną stronę. Dopłacamy 200 zł do 32 kg bagażu rejestrowanego w postaci roweru, akcesoriów i ukochany środek transportu może z nami lecieć na daleką północ. Oczywiście słowo tanio kończy się na cenie biletu lotniczego, gdyż już wszystko na miejscu staje się proporcjonalnie droższe. O tym jeszcze później.
Tegoroczną trasę odhaczyłem podczas wakacji w Tromso, kiedy to zgodnie z filozofią „exploremore” zjeździłem wszystkie drogi dookoła tego miejsca, w tym też Senje.
Ok, to jedziemy.
Trasę na Senje zaczynam z centrum Tromso, o 8 rano, w piękny niedzielny poranek. Dalej przez całą wyspę Kvaloye (o niej w kolejnym tekście więcej), gdzie po 56 km jazdy czekać miała mnie przeprawa promem, bez spóźnień zatem, ponieważ wizja czekanie ponad 1h na następny prom nie wchodziła w grę. Zasadniczo rytm całej wycieczki był podyktowany pod tamtejsze promy, łączące owe wysypy. Początek dnia z wiatrem w plecy, tak więc z bezpiecznym zapasem docieram do portu Brensholmen. Tam już długa kolejka samochodów, ci, którzy nie wyjechali dość wcześnie, mogą być pewni, że nie zmieszczą się na stosunkowo mały prom i przyjdzie im czekać na kolejny. Takie uroki poruszania się po Norwegii. Rowerem za to mogę dojechać na pole-position, tuż przy rampie. Tam też pierwszy i ostatni raz spotykam większą grupę rowerzystów. Po rozmowie okazuje się, że są to „Norwescy Mastersi” na swoich drogich rowerach, a wraz z nimi jedzie kolumna kamperów z żonami wiozącymi całe wsparcie techniczne. Trasa z Nordkapu na południe, wzdłuż wybrzeża, rozbita na kilka dni. Swoją drogą piękny plan na emeryturę.
Niemal godzina na promie, kilka zdjęć i złapanie świeżości przed pętlą na Senji. Z promu wyjeżdżam w norweskim peletonie na pierwsze kilka kilometrów. Chwilę potem skrzyżowanie i się rozstajemy, Norwegowie prosto, a ja odbijam na pierwszy solidny podjazd tego dnia, w kierunku wioski Husoy. Rok temu tam kończyłem moją trasę, podziwiając bodaj najpiękniejszy zachód słońca, jaki wiedziałem. Podjazd doliną, przejazd przez mokry i niemal błotnisty tunel, wręcz wyrąbany w górze i zjazd w kierunku tej niesamowitej wysepki, połączonej grobla z lądem. Szybkie zwiedzanie, tankowanie bidonów w jedynej tam kawiarni i ponownie do góry w kierunku tunelu. Po powrocie na główną drogę czekał mnie przejazd przez najpiękniejszą, północną część wyspy.
Droga tego dnia była zupełnie pusta, minąłem jedynie kilku innych rowerzystów powoli sunących na rowerach obładowanych sakwami. Zdecydowanie nie mój typ turystyki. Ponownie kilka tuneli, tym razem już bardziej cywilizowanych, z wygodami jak oświetlenie, które rzeczywiście oświetla drogę oraz wyposażonych przy wjeździe w przycisk uruchamiających świetlną informację “rowerzysta jest w tunelu”. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Mam też porównanie do przejazdu tą samą drogą rok wcześniej, tym razem ładnych kilka godzin wcześniej. O ile te góry tracą odrobinę ze swojej magiczności, nie będąc oświetlane przez ciepłe i miękkie światło zachodzącego słońca, to jednak pomimo wszystko nie można odmówić absolutnego piękna temu miejscu. Za to coraz bardziej zaczyna przeszkadzać upał. Nawet będąc tak daleko za kołem podbiegunowym, dopadł mnie. Jeden z przystanków robię przy czymś, co można nazwać “plaża hipisów”. Tym razem wygląda na to, że wszyscy ludzie z tej wyspy się tutaj pojawili. A widok jest jak z tropikalnej wyspy, turkusowa woda, biały piasek, gorące powietrze i pełno plażowiczów. Bałtyk wymięka. Pewnie i zostałbym dłużej, aby wyrównać opaleniznę na nogach, ale prom nie poczeka. Ostatnie tankowanie wody z kranu i ruszam już na południe.
W pamięci zapada relatywnie długi jak na tamtą okolicę podjazd, który wcina się w dolinę między szczytami i kończy się stromą końcówką w ciemnym i zimnym tunelu. Atrakcją na podjeździe, skłaniającą odpuszczenie walki o jakkolwiek dobry czas na Stravie, jest sinusoidalna platforma widokowa z drewna i szkła, okupowana tego dnia przez grupę studenciaków z Polski. Epicka fotka z rowerem i wspinam się dalej, przez wspomniany tunel. Jakby ktoś pytał, czy podjazdy w tunelach są fajne, odpowiadam, że zdecydowanie nie.
Wyjeżdżam po drugiej stronie góry i uczucie przejścia z lodówki do piekarnika. Ten właśnie piekarnik będzie mi towarzyszył przez najbliższe 50 km, dobijając mnie suchym, gorącym południowym wiatrem wiejącym prosto w twarz. Rzeźnia. Ten fragment trasy wyssał ze mnie większość sił, a sprawy nie poprawiał fakt, że był to zupełny środek nigdzie, bez sklepu, stacji, domu, czy nawet rzeki do uzupełniania wody. Na zupełnych oparach docieram do cywilizacji na przedmieściach Finnsens na południu wyspy.
Tutaj wychodzi duża wada porywania się na taką trasę w niedzielę. Z racji, że w Norwegii wtedy niemal wszystko jest zamknięte, jedynym ratunkiem jest stacja benzynowa. Cola i hot-dog smakowały najlepiej na świecie. I były warte tych 80 zł za zestaw. Najlepiej jest nie przeliczać cen na złotówki, wtedy jest jakoś lepiej na portfelu. Swoją drogą warto wbić sobie do głowy, że na przyszłość, na te okolice trzeci bidon obowiązkowo.
Krótki reset w cieniu i pozostaje ostatnia “prosta” na prom. W zapasie miałem awaryjną opcję powrotu ekspresowym promem do Tromso, który miał mnie ratować przy osiągnięciu zgonu totalnego. Zgonu na szczęście nie ma, a pozostało ledwie 50 km do promu, tego docelowego.
Dalsza jazda wzdłuż wybrzeża, pośród pól i norweskich domków, zupełnie nie przypomina surowego krajobrazu z poprzedniej części dnia. Wiatr dalej wieje z południa, teraz już tylko wspomagając i dopychając mnie z powrotem do tego samego portu co rano ze sporym zapasem czasu. Nic nie wysypało się po drodze, więc jest nawet czas się zdrzemnąć na werandzie budynku, łapiąc przy tym światło chowającego się powoli za góry słońca. Kolejna godzina na promie i na koniec dnia pozostaje ponownie jedynie 56 km tą samą drogą przez Kvaloye. Jedzie się super. To już ten moment, kiedy po całym dniu jazdy, endorfiny we krwi buzują i jest się w tym swoistym rodzaju transie. O 22:40 wracam do domu. 305 km za mną, z jednej strony jestem totalnie zmęczony, z drugiej czuje, że mogę dalej jechać.
Ale na dzisiaj już wystarczy, to był dobry dzień.