Lepiej późno niż później
Jeśli miałbym wskazać trasę, czy też górę, której zdobycie chodziło mi najdłużej po głowię, to na pewno jednym ze wskazań byłby Pradziad. Nazwa niemal jak ze słowiańskiej mitologii, najwyższy szczyt Sudetów Wschodnich, z bardzo charakterystycznym nadajnikiem na szczycie, przywodzącym na myśl Mont Ventoux. Sudety, po których miałem wcześniej okazję pojeździć, zapamiętałem bardzo dobrze, jako góry o zupełnie innym charakterze od Beskidów, w których całkiem regularnie się pojawiam. Zamiast krótkich stromych odcinków, długie, względnie łagodne podjazdy po serpentynach. No prawie jak Alpy. Tak pamiętam szosowanie w okolicach Karpacza niemal 7 lat temu.
Ciężko mi teraz nawet przypomnieć sobie, skąd pojawiła się idea, aby tam pojechać. Za to, co chwilę gdzieś o tej górze czytałem i widziałem, że po prostu trzeba tam jechać. W pamięć zapadł mi fakt, że jest ona widoczna przy odpowiednich warunkach spod Olkusza.
W międzyczasie, powstawały kolejne wersje trasy i stanęło na tej:
130 km i 3500 m przewyższenia
…i ani jednego metra po płaskim
Tak więc wszystko gotowe, nic tylko jechać. Ten etap zajął zdecydowanie najdłużej, zawsze coś nie tak. Pierwotny czerwcowy termin odpadł, przez duże ryzyko burz. Szkoda spokojny atak na szczyt zamieniać na paniczną ucieczkę przed ciemnymi chmurami.
Oto zatem sobota 3 sierpnia, krótki telefon, jest ekipa aby jechać. Prognozy tym razem „znośne”, modele meteo przekonują, że RACZEJ padać nie będzie, nie za gorąco, burze również nie powinny straszyć. JEDZIEMY.
Owe Sudety Wschodnie znajdują się w odległości od Krakowa, jaką nazywam „granicą bólu” ok. 2,5-3h jazdy samochodem. Graniczna wartość, aby opłacało się tam jechać bez noclegu i nie stracić całego dnia w samochodzie. Tracimy go jedynie w ¼, ale dla takiej trasy warto. Z samego rana oczywiście obsuwa, startujemy z rowerami na dachu jakieś 1,5h później niż pierwotny zamiar, zdarza się nawet najlepszym.
Na miejsce startu, tj. do Vrbno pod Prededem dojeżdżamy przed 11, parkujemy pod kulturalnie otwartym w niedzielę marketem. Jak się później okazuje, jedynym otwartym tego dnia sklepem w tamtej okolicy. Tak więc jadąc tam trzeba brać na to poprawkę i wszelkie batoniki i inne tego typu jedzenie zabrać ze sobą, bo na trasie jedynie 2 restaurację, w których na szczęście można płacić kartą.
Ruszamy, na sam początek 18 km podjazdu na szczyt Pradziada i niemal 1 km w pionie. Od samego początku, droga delikatnie się wznosi, pozwalając na coś na kształt rozgrzewki, ale wiadomo, że będzie to dzień „jazdy z młynka”. Z racji, że wyjazd nosi znamiona turystyki, to zamiast skupiać się na procentach, watach i innych bzdurach, które pojawiałyby się na liczniku (gdyby był na kierownicy), skupiam się na podziwianiu okolicy. O ile Czechy od granicy nie prezentowały się wybitnie estetycznie, to teraz jadąc przez Ludvikov i Krakolvą Studanke widać mocno niemieckie wpływy w tym regionie, architektura przypomina alpejskie wioski, długi fragment drogi jest wyłożony granitową kostką, przebiegającą przez uzdrowisko. Bardzo klimatyczne miejsce. Dalej skręcamy w lewo i trafiamy na bardziej ruchliwą drogą prowadzącą w kierunku parkingu pod Pradziadem.
Tam następuje pierwsze zderzenie z czeskim temperamentem na drodze. Jakakolwiek jazda dalej niż 5 cm od krawędzi jezdni prowokuje kierowców do stanowczego strąbienia, nawet jeśli droga swoją szerokością pozwoliłaby wyminąć się dwóm kombajnom. Pozostaje przetrwać ten odcinek i uzbroić się w cierpliwość. Szlaban za parkingiem przynosi ulgę, droga dalej powoli wspina się ku górze, ale pozwalając na spokojną, równą, rytmiczną jazdę, coś, czego ciężko doświadczyć w okolicach Krakowa.
Teraz za to jedyne co nas wyprzedza, to autobusy wywożące turystów na parking tuż pod szczytem. Tam też pierwszy raz wyjeżdżamy na otwarty teren i naszym oczom ukazuje się las… przepraszam, nadajnik. Na pewno nie da się tej góry pomylić z inną. Końcówka podjazdu przywodzi na myśl drogę nad Morskie Oko, pełno ludzi, na całą szerokość drogi, w tym jeszcze większe zagęszczenie rowerzystów każdego typu.
Na szczycie również tłok, tłumy turystów. Niestety pomysł kawy w restauracji zostaje zarzucony przy tych kolejkach. Wyciągam z torby bluzę, czując, że ze stanu „kapiąc potem”, przechodzę prosto do „ale tu zimno”. Z podsiodłowej sakwy wyciągam jeszcze drona, dokumentacja fotograficzna z ziemi i powietrza zaliczona, można się pakować na zjazd. Ten jest po prostu cudowny, dopiero jadąc w dół, dociera do mnie, że droga ma tylko lekkie zakręty, na których nie trzeba zupełnie używać hamulca, nawierzchnia jest dobra, a na drodze nie ma nikogo innego. Perfekcyjny „flow” i szum wiatru w uszach. Zdecydowanie mi tego brakowało.
Dalej, w porównaniu do poprzedniego podjazdu, dwie zmarszczki na drodze i kolejny długi zjazd. O ile nogi pod górę nie do końca odnajdują się w tempie, to na zjazdach aż chce się dokręcać. Tam też w Beli pod Predem znajdujemy jedyną poza szczytem Pradziada, czynną restaurację. Jesteśmy w Czechach, więc zamawiamy to, co najbardziej czeskie: Kndeliiki i Kofolę. Spotkamy tam też grupę szosowców z Polski, którzy robią trasę odwrotną do naszej, zaliczając wpierw elektrownię, a Pradziada zostawiając na deser. Zostajemy postraszenia jak to rzeźnia i wymagający podjazd. Dokładnie to potrzebowałem usłyszeć, lepszej zachęty sobie nie wyobrażam.
Kndeliki weszły dobrze, kolejny pokaźny podjazd, 2 kategorii pokonujemy solidnym tempem. Moc jest z nami. Jedynie trochę gorzej z widokami. Wszystko się zmienia na przełęczy, z której prowadzi cudowny, pełen 180-stopniowych agrafek zjazd. Motocyklistów 2x tyle, co na „Patelni Chabówka”, ale jest szeroko, więc jest miejsce, aby każdy mógł się złożyć wygodnie do zakrętu. Zjazd spektakularny, nie tylko pod względem drogi, ale również rozpościerają się z niego świetne widoki na nasz kolejny cel, górny zbiornik elektrowni szczytowej pompowej Dlouhé stráně.
Tu też się rozdzielamy, niestety czas zaczyna być naszym wrogiem i zaczynamy mierzyć siły na zamiary. Dwójka nawraca w stronę samochodu, omijając tym samym Dlouhne. Patrzę, na zegarek i szacuje, że przejazd przez szczyt i powrót do tego miejsca zajmie nam realnie około 1:20h, więc nie ma co się oszukiwać, że finisz koło auta po 20. Mówi się trudno, dla takiej trasy można poświęcić szybki powrót do domu.
Podjazd pod góry zbiornik zaczynamy od Loučná nad Desnou. Z głównej drogi, skręcamy w lewo w niepozorną drogę między domami. Gdyby nie GPS, nie spodziewałbym się że ta droga kryję podjazd HC. Przed nami 12 km podjazdu, 948 m w pionie i średnie nachylenie 7%, nieco przekłamane przez krótki zjazd tuż przed samym szczytem. Droga względnie wąska, od samego początku, zaczyna się stromo wspinać do góry, odpuszczam koło Dominika, aby się nie zagotować i kręcę już swoim tempem. Podjazd przez las chroni przed palącym słońcem, jednak i tak mimo tego pot powoli zalewa oczy. W połowie podjazdu ciekawy widok, 2 Czechów wypycha na szczyt podjazdu terenowe hulajnogi. Podziwiam ich za determinację. Tuż przed wspomnianym zjazdem, pojawiają się pierwsze widoki, płaski szczyt góry kryjący górny zbiornik elektrowni oraz coraz ciemniejsze chmury nadciągające od północy. Krótka utrata wysokości, chwila na rozluźnienie nóg, skręt w prawo i finałowa część podjazdu. Upał przestaje być problemem, bo spadają na mnie pierwsze krople deszczu, przynoszące upragnioną ochłodę. Ostatnie metry do szczytu, a przyjemny deszczy zamienia się w ulewę. Instynktownie skręcam ostro w lewo, odbijając od tracka i natrafiam na drewniany budynek z gankiem, pod którym chronię się przed deszczem wraz z kilkami innymi czeskimi rowerzystami. Pikanterii dodaje fakt, że oprócz deszczu, w okoliczne szczyty uderzają pioruny. Czeka mnie wiec dłuższy postój. Ciepła bluza ponownie ratuje mnie w tej sytuacji przed drastycznym spadkiem temperatury. Tak jak przed chwilą lał się ze mnie pot, tak teraz temperatura spadła do jakieś 10 stopni, a z ust wydobywa się “para wodna”. Okazuje się, że nie ma w tym miejscu Dominika, więc namierzamy się przez SMS. Jadąc za trackiem, dojechał do przeciwległego krańca zbiornika, niestety nie znajdując tak dogodnego schronienia. On rusza już w dół w momencie, kiedy chmura przechodzi, a ja korzystam z chwili i wchodzę po kamiennych schodach pod krawędź zbiornika zrobić kilka zdjęć.
Niestety opóźnienie względem pierwotnego planu jest już ogromne, tak więc z bólem serca odpuszczam zabawę z dronem na tym szczycie i szybko ruszam w dół. Towarzyszy mi wychodzące zza chmur słońce, szybko osuszające zalany wodą asfalt, tworząc niesamowity, mglisty klimat.
Z jednej strony zjazd, tym razem prowadzący dobrą, szeroką drogą skłania do szybkiej jazdy, z drugiej, mając niedobór zdjęć, zatrzymuje się co chwilą i sięgam po aparat, uwiecznić spektakl światła i mgły. Z Dominiakiem ponownie spotykam się na końcu zjazdu, ponowne spojrzenie na zegarek, z planowanej 1:20 zrobiły się niemal 2h.
Najgorsze w tym momencie za nami, ale przed sobą mamy jeszcze 2 konkretne podjazdy, w tym drugi, uświadamiający, ciągnący się niemiłosiernie długo i mimo zapamiętania go wcześniej jako lekki zjazd, wyciskającego z nas ostatnie siły. Na całe szczęścia, ostatnie kilometry to bardzo przyjemny, delikatny zjazd wzdłuż koryta rzeki, prosto do Vrbna.
Meta pod samochodem tak późno jak zakładaliśmy, czyli chwilę po 20. Za nami 133 km pokonane w 6h i całkiem imponujące 3500 m przewyższenia. Nogi przyjemnie pieką, a głowa szumi od endorfin.
To był dobry dzień.
Edit:
Opowiadając historie z tego dnia, powinienem jeszcze wspomnieć o przygodzie z powrotem, będącej swoistym epilogiem tej wycieczki. Tak jak wspominałem wcześniej, cały ten dzień, poza epicką trasą, był jedną wielką obsuwą czasową. Zapakowani, z rowerami na dachu, ruszyliśmy o 20.30 w kierunku domu. I tu pojawia się szkopuł, jako że kumple, z którymi jechałem, byli z okolic Trzebini, a mnie jeszcze czekał powrót do Krakowa. O ile dojazd z rana odbył się pociągiem, tak ostatni powrotny pociąg odjeżdżał chwilę po 22. W tym momencie przestałem się oszukiwać, że szybko do niego wskoczę i w spokoju zacznę przeglądać zdjęcia z trasy. Nie ma mowy. Po dodatkowym postoju w „macu” na „chwilę” rower z dachu auta finalnie zdjąłem chwilę przed północą, 30 km od domu. Przygoda wyzywała, jedyna sensowna opcja, to pokonać te ostatnie kilometry ubrany we wszystko, co ze sobą miałem, w rześką sierpniową noc, z torbą z rzeczami na plecach. O dziwo, nawet w tych nieplanowanych wcześniej kilometrach odnalazłem frajdę i w mieszkaniu znalazłem się ostatecznie kilka minut przed 1 w nocy. Niby nie tak to miało wyglądać, ale i tak było super, a kolejne fajne wspomnienie odhaczone.