Kral’ova Hol’a – góra szosą zdobyta

Będąc amatorem, fanem bądź już fascynatem roweru, zawsze stajemy przed wyborem trasy. Czy jechać znanymi nam drogami, czy tym razem dać się ponieść fantazji? Dla mnie wybór jest zawsze dość prosty – ja, rower, szosa i wyzwanie. O wyjeździe w okolice Słowackiego Raju i podjeździe na górę Kralova Hola, mówiło się w naszym gronie już od jakiś dwóch lat. Przez ten czas pomysł dojrzewał i czekał by wreszcie wykiełkować w plan wyjazdu, którego dzień został wyznaczony na Boże Ciało roku 2018. Data podwójnie istotna, duchowa wszak, ale i całkiem prozaicznie podyktowana – termin sprzyjający, bo towarzystwo tylko po 3 dniach pracy. Sprawdzanie prognozy pogody dawały zielone światło, na papierze wszystko jak najbardziej ok. Decyzja zapadła, jedziemy!

 

Tym wyjazdem postanowiliśmy odpowiedzieć sobie i innym na bardzo ważne pytanie: Czy da się na ten szczyt wyjechać na rowerach szosowych?

 

Wyruszyliśmy z Krakowa, nasza sześcioosobowa ekipa podzieliła się na dwa samochody, wszak trzeba zmieścić cały zapakowany asortyment no i nas; wartość ludzką porywającą się na “szosowy wyczyn” drogą, która takich rowerów nie traktuje zbyt pobłażliwie. Jedziemy z tym koksem! Ruszyliśmy z dużą obsuwą, która związana była z zapakowaniem się z tym całym bałaganem. Najważniejsze, że poszło, ale czas już na starcie jakby nam się skurczył. Dalej już tylko dojazd na Słowację do miejscowości Hranovnica. Skład etniczny terenu to oceniając na moje wprawne, kolarskie oko, wyłącznie ludność narodowości romskiej, wśród której, tu ciekawostka, nasze lśniące carbonem i lajkrą obozowisko na tamtejszym parkingu było nie lada sensacją.

Na miejscu ustalamy ostateczny przebieg trasy, jadąc na początek na Kralova, a następnie dookoła Słowackiego Raju, chcąc w ten sposób uniknąć ewentualnych popołudniowych burz na najwyższym wzniesieniu okolicy z 131 metrową kupą żelastwa na szczycie.  Tu też zaklinamy pogodę, twierdząc że padać nie będzie na pewno i w tymże przekonaniu trwając sam zabieram wyłącznie kamizelkę na potrzeby zjazdu ze szczytu.

Na początek mamy ok 20 km dojazdu, który na profilu tracka wyglądał na “eee, płasko będzie”. Sprowadziło się to do tego, że pierwsze kilometry to delikatny podjazd, następnie delikatny zjazd i już całkiem solidny, paru kilometrowy podjazd, trochę przypominający Przegibek.

W tym miejscu już dobrze widzimy masywny szczyt z charakterystycznym nadajnikiem na szczycie. Zdania są podzielone, od “Eee, małe to”, po “To jest większe niż Babia z Zawoi”.

Suche dane tego podjazdu to 14 km długości i 1148 m przewyższenia do pokonania. Jest to też najwyższa, legalnie dostępna rowerem góra w tej części Europy, a więc jeśli chcemy wyżej to dopiero Alpy i tamte okolice. Droga prowadząca na szczyt została zbudowana w latach ‘60, jako droga techniczna przy budowie masztu telewizyjnego na szczycie. Od tego czasu jak widać nie była remontowa. Czytając o tym podjeździe na stronie Altimetr.pl pada informacja o tym, że pierwsza część podjazdu, a dokładnie jedynie jego 6 km jest pokryte szutrem. Dla naszej i podejrzewam nie tylko naszej ekipy owa kwestia jakości tego szutru była jedną wielką zagadką.

Podejście do tematu ogumienia było więc różne. Od 23 mm łysej opony, poprzez 25 mm, wzmacniane 28 mm, po wunderwaffe kolegi, czyli przełajkę na 32 mm slickach.

Jedziemy! Wieś Šumiac się kończy, asfalt również, pod naszymi kołami ładny równy szuterek, przywołujący na myśl niedawny etap Giro, ogolony przez Frooma. Oczywiście, życie byłoby zbyt piękne gdyby taka sielanka trwała do szczytu. Podjazd trzyma cały czas okolice 8%, a podłoże miejscami jest kiepskie, łamane przez tragiczne. W wielu miejscach kamyki nie są utwardzone i w żaden sposób związane, trzeba szukać ubitej ścieżki pośród tego luźnego badziewia. Będąc zmuszonym zjechać ze swojej ścieżki aby wyminąć jadącą z góry terenówkę, momentalnie zakopałem się i ten jeden raz musiałem się wypiąć z pedałów. Na podjeździe mijaliśmy też turystów zjeżdżających na MTB, których spojrzenia zawierały wymowne “co wy tu robicie na szosówkach?!”. Był to też moment, w którym cieszyłem się z nowego napędu na ten sezon, czyli kasety 11-28 i korby 52-36, dająca możliwości jazdy z sensowną kadencją (artykuł nie zawiera lokowania produktu). Bardzo doskwierał mi nie ukrywam brak możliwości jazdy na stojąco, chociażby przez chwilę aby wyprostować pozycję. Jakiekolwiek podniesienie się z siodełka sprawiało natychmiastowe zerwanie przyczepność koła. Nie było więc lekko, ale to nic. Jedziemy dalej!

Chata pod Kráľovou Hoľou, która wyznacza początek asfaltu przyjmuję z wielką ulgą. Miły Słowak potwierdza, że już blisko, tak więc pozostaje jedynie 5 km. Cudowne jest za to zrzucić kilka koronek w dół i móc ponownie stanąć na pedałach. Mimo, że ten asfalt jest w dość tragicznym stanie, bywa względnie równy, bez dziur które mogłyby dobić dętki, a w porównaniu do wcześniejszych kamieni, jest niemal idealnym podłożem.

Tuż przed szczytem czekało na nas kilka agrafek, aby po ich pokonaniu już tylko wjechanie pod mury budynku nadajnika. Widać tam też namalowaną na drodze linie mety po odbywających się uphillach rowerowych.

Widok na szczycie jest fenomenalny, nam pogoda umiarkowanie dopisała, ale przez zamglenie na północnym horyzoncie majaczyły szczyty Tatr Wysokich. Generalnie widoki przywodzą na myśl Alpy, czyli jest pięknie. Czekanie na zjechanie się całej grupy upłynęło mi na zabawach z dronem i powolnym przejściu od stanu “Ale gorąco” do “Dzizas, ale zimno, trzeba było zabrać kurtkę zamiast kamizelki”.

Na deser pozostał nam zjazd ze szczytu. O ile podjazd na szosówkach był miejscami “kłopotliwy”, to zjazd był już wręcz masochizmem. Podczas normalnego zjazdu na kolarce, hamulców używa się sporadycznie, ba, często się nawet dokręca. Tutaj natomiast to była jazda na zaciągniętych klamkach i walka o utrzymanie sensownego toru jazdy na luźnym podłożu. Mimo że był to zdecydowanie najgorszy zjazd jaki mi przyszło pokonywać na tym rowerze, zdobycie tego szczytu było odpowiednią nagrodą.

 

Z dalszych planów dotyczących objechania wokół Słowackiego Raju tego dnia nic nie wyszło. Począwszy od porannej obsuwy, długiego postoju na szczycie i po zjeździe, poprzez czekanie na przystanku aż przejdzie pierwszy niewinny deszcz, po wpadnięcie pod oberwanie chmury i zjechanie do knajpy na ciepłe jedzenie po godzinie 17. Ojj to wszystko zdecydowanie potrwało. Będąc kompletnie przemoczonymi, tego dnia musieliśmy złożyć broń. Najważniejsze, że udało się z sukcesem przeprowadzić atak szczytowy bez strat w ludziach.

Na koniec odpowiadając na pytanie postawione na początku:  Czy da się na ten szczyt wyjechać na rowerach szosowych? Odpowiadam. Tak, da się wyjechać na szczyt Kralovej Holi na rowerze szosowym, nawet z oponami 23 mm. Co więcej można to zrobić i mieć z tego niebywałą satysfakcję. To jest najlepsze. Cel, który smakuje jak najlepsza kofola wypita z triumfalnym uśmiechem zwycięstwa.

 

 

 

Na deser: panorama 360° ze szczytu

 

Edit: Opisując cały wyjazd, zapomniałem nas pochwalić. Jadąc na szczyt, oczywiście załapaliśmy się na bardzo długi i okazały segment na Stravie. Co nie mogę odżałować, ten jeden jedyny raz appka Stravy pozbawiła mnie tracka. Za to pozostała część ekipy wykręciła czasy na granicy pierwszej dziesiątki. Natomiast mój szacowany czas na podstawie 5 minutowej różnicy ok 1:08:50. 

Kralova, ja tam jeszcze przyjadę z działającym urządzeniem GPS!