Blog

Wyścigi

Garmin Gravel Race 2021 czyli jesienny weekend w Świeradowie-Zdrój

 

Jak to się wszystko zaczęło?

Sięgając pamięcią do „dawnych czasów” i startów w maratonach MTB 10 lat temu, teren Sudetów zapamiętałem jako krainę pięknych szutrowych autostrad oplatających gęstą siecią tamtejsze góry, jakże odmienne od dobrze znanych, kamienistych i błotnistych, leżących blisko Krakowa, Beskidów.

Z racji sporej odległości o tego pięknego regionu, niestety nie bywałem tam często. Natomiast wizja powrotu tam, szczególnie jesienią, kiedy słońce nisko nad horyzontem a kolory lasu są pięknie jak nigdy indziej, krążyła po mojej głowie od momentu zakupu gravela – czyli roweru w teorii stworzonego na tamte ścieżki,

Dlatego tylko, kiedy dowiedziałem się o wyścigu skrojonym pod rower szutrowy, na dystansie porównywalnym ze wspominanymi maratonami MTB, wiedziałem, że muszę się pojawić na starcie Garmin Gravel Race

O dystansie wspominam dlatego, że mimo startu w kilku ultramaratonach, marzyłem o jeździe ok 3h i gorącym prysznicu zaraz po, zamiast 24h na siodełku, które ostatnimi czasami doświadczałem. Było to piękne, ale marzyłem o krótszej odmianie.

Bliżej samego startu, znając prognozy pogody, postawiłem na wyjazd na 4 dni, aby mieć czas nacieszyć się tamtą okolicą i mimo już krótkiego dnia przejechać się po okolicy.

Prognozy były relatywnie optymistyczne, ale zdecydowanie nie przewidywały upału, temperatura ledwie dochodząca do 10* w najcieplejszym momencie dnia za to dużo słońca.

Kolejnym punktem, było zdobycie noclegu, a żeby nie było za łatwo, zabrałem się za to ledwie kilka dni przed startem. Świeradów oferuje bardzo bogatą bazę noclegową, tak jak przystało na typową miejscowość wypoczynkową. Dla naszej w sumie 5-osobowej ekipy udało się znaleźć apartament o strategicznym położeniu. Blisko na start, blisko do supermarketu z owadem w logo oraz blisko do sklepu z płazem w logo. Na tym szczerze jego zalety się kończyły, ale celem wyjazdu była jazda i cieszenie się okolicą, a nie przesiadywanie w luksusowym pokoju.

 

Dzień 1 – Aklimatyzacja

Przygoda zaczęła się z piątek rano, kiedy zgarniając Olgę z Światło i Brzask zapakowaliśmy nasze szutrówki do bagażnika i wyruszaliśmy na zachód. Na noclegu zameldowałem się punkt 14:00, odebrałem klucze i patrząc na błękitne niebo, wiedziałem, że muszę szybko wsiąść na rower. Jesienne słońce miło grzało swoimi promieniami, a pokonując ostanie malownicze kilometry drogi między Jelenią a Świeradowem, marzyłem, aby zamienić cztery na dwa kołka.

Planu na trasę nie było, po prostu wsiąść na rower i pojechać przed siebie i zobaczyć co będzie. Pierwszy pomysł podczas jazdy to było sprawdzenia jaka droga dokładnie prowadzi na start oraz ocenienie ile czasu będzie potrzeba, aby rano dojechać do biura zawodów. Przejeżdżając przez centrum, na chwilę zobaczyłem, aby zobaczyć główny deptak oraz park zdrojowy. Szybki rzut oka na okolice (i średnią wieku 😉) upewnił mnie, że to miejscowość wypoczynkowa, a atrakcje dla mnie czekają w górach dookoła miasteczka.

Według nawigacji, do ośrodka Ski&Sun, będącego bazą zawodów dzieliło mnie jedynie 2,5 km. Szybko jednak przypomniałem sobie, że jestem w górach. Widząc, jak na moim Garminie co chwilę rosną procenty nastromienia podjazdu, a na kasecie wrzucam koronki, o których istnieniu dawno zapomniałem. Tak więc powoli się tam tocząc, wpadło 130 m w pionie, czyli niemal tyle, ile ma kultowy podjazd pod Zoo w Krakowie, największa górka w pobliżu centrum miasta.

Tak więc rozgrzewka odhaczona. Chwila podziwiania widoków, parę zdjęć, min oznaczeń niedzielnego wyścigu i wyciągam telefon, aby spojrzeć na mapę, co by można jeszcze na szybko zobaczyć, bo październikowy dzień powoli chylił się ku końcowi, a za górami dookoła, słońce miało się schować za mniej niż 1 godzinę.

Oczywiście wychodząc na rower na szybko i na chwilę nie zamontowałem na nim ani lampek, a zabrałem tylko jeden bidon.

Tak więc mając mało czasu i mało picia gdzie mogłem pojechać?

Oczywiście, że na Stóg Izerski, wg Altimetr.pl drugi po Przełęczy Karkonoskiej, najtrudniejszy podjazd „szosowy” w Polsce. Co więcej, na tę górę miała prowadzić pierwsza selektywna wspinaczka na Garmin Gravel Race, więc można to było podciągnąć pod częściowy objazd trasy.

A statystyki tego podjazdu?

  • Długość podjazdu 5.2 km o średnim nachyleniu 10.7%.
  • Przewyższenie: 558 m.
  • Maksymalne nachylenie na 1 km: 18%.
  • Maksymalne nachylenie na 100 m: 20.4%

Postawiłem na jego najtrudniejszą wersję, startująca od Czerniawy, do której zjechałem pięknym asfaltem, tracąc sporo ze zdobytej wcześniej wysokości.

Podjazd zaczyna się niewinnie, wzdłuż koryta Czarnego Potoku, aby po niecałych 2 km zamienić się w rzeźnie. Tak, rzeźnia to jedyne adekwatne słowo. Jest makabrycznie stromo, cieszę się niezmiennie z posiadanie przełożenia 1:1 i możliwości zachowania kadencji jakkolwiek zahaczającej o akceptowalną. Długie proste na podjeździe nie pomagają, bo za każdym razem widzimy, ile jeszcze zostało i jak potwornie stroma jest ta droga. Normalnie takie okoliczności przyrody sprawiłyby, że starałbym się wtoczyć tam jak najszybciej, aby potem móc się potem nacieszyć cyferkami na Stravie, jednak rozsądek chociaż trochę daje o sobie znać i aby się zupełnie nie zagotować walką z grawitacją, robię przerwy na fotki i cieszenie się widokami, czas na ból przyjdzie na wyścigu.

Po ponad 30 minutach melduje się obok górnej stacji kolejki, gdzie kończy się asfalt. Właśnie, co do asfaltu i tego podjazdu. O ile ten rodzaj nawierzchni tam występuję, jest w większości bardzo zdegradowany, pełen podłużnych uskoków i dziur. O ile na podjeździe jest to jeszcze jakoś do przełknięcia, to zjazd na rowerze szosowym to już byłoby wyzwanie i wymagałoby sporo umiejętności.

Z racji, że na szczycie są piękne widoki, ale jednocześnie jakieś 3*C oraz silny wiatr, szybko zapinam każdy możliwy suwak i owijam się szczelnie buffem na zjazd. Tan, tak jak wspomniałem, na szosie byłyby wyzwaniem, to w gravelu szerokie opony z niskim ciśnieniem pozwalają przeskakiwać większe dziury, co przekłada się na całkiem komfortowy zjazd i tylko lekkie przepalenie okładzin hamulcowych.

W ostatnich promieniach słońca wracam na ciepły nocleg, aby zaplanować kolejny dzień.

 

Dzień 2 – Kawa, ciastko i Zakręt Śmierci

W uzupełnionym składzie, po dojeździe Witka, na kolejny dzień planujemy pojechać w kierunku Szklarskiej Poręby, wypić kawę, zahaczyć o szuter i nie zajechać nóg przed jutrzejszym wyścigiem. Tutaj mam na uwadze to, że jadąc w tamtej okolicy, nawet jak jest płasko, to jakiś cudem jest pod górę, a w mięśniach mimo wszystko coś powinno pozostać na niedzielę.

Wyruszamy na wschód w kierunku “Zakrętu Śmierci”. Prowadzi do niego, hmm, w dużym uproszczeniu „prosta jak w mordę strzelił” a dodatku cały czas lekko pod górę. Umila nam ją silny wschodni wiatr, wijący prosto w twarz, tak więc wstyd patrzeć na licznik i aktualną prędkość. Po dłuższej chwili jazdy i narzekania na gruz w naszych nogach dojeżdżamy do osławionego, “śmiertelnego zakrętu”. Wizualizując sobie jego przestrzelanie i lot w otchłań, rozumiem genezę nazwy. Tutaj tez krótka sesja foto i zjeżdżamy do Szklarskiej. Tam, zwabieni zapachem kawy, trafiamy do ładnej kawiarni, gdzie siedząc w słońcu, osłonięci od wiatru, popijając dobrą kawę i jedząc po wielkiej porcji ciastka, wiemy, że to idealna forma kolarstwa na dzisiaj.

Po spędzeniu na coffebrejku zdecydowanie za dużej ilości czasu leniwie wsiadamy z powrotem na rowery i ruszamy dalej w kierunku Jakuszyc. Tutaj dla odmiany to zakręt za zakrętem i aż ciężko mi schować aparat, bo co chwila widzę jakiś piękny kadr. Tą też drogą dojeżdżamy do Przełęczy Szklarskiej i wskakujemy na trasę, gdzie następnego dnia będziemy przejeżdżać na wyścigu i podjeżdżać pod nieczynną kopalnię kwarcu Stanisław. Tak więc to jest dzisiejszy element terenowy. Wąska asfaltowa, a potem szutrowa droga wyprowadza nas na szczyt obok wyrobiska. Tam też znajduję się bufet ultramaratonu biegowego, który odbywa się tam równocześnie tego weekend. Na najdłuższym dystansie biegacze pokonują trasę 180 km (w jak później sprawdziłem czas zwycięscy – 22h, czapki z głów)

Za to dla zachowania wycieczkowego charakteru, rozkoszujemy się widokami na Sudety, mając w świadomości, że kolejnego dnia nie będzie już na to czasu i zapewne sił, kiedy to wzrok będzie skupiony na przednim kole a umysł na tym, aby wykrzesać jeszcze parę watów mocy.

Kawałek dalej opuszczamy track wyścigu i na własną rękę, na azymut tudzież „na pałę” wyznaczamy trasę w dół. Oczywiście skutkuje to wpakowaniem się w bardzo ładny singiel, który jednak chwilę później przechodzi w stromą, leśną ścieżkę po korzeniach i błocie, gdzie nawet doświadczenie z MTB nie pomaga i zmusza do dezercji i przejścia na kolarstwo przełajowe, z rowerem pod pachą. Ot uroki kolarstwa romantycznego.

Noszenie jednak nie trwa długo, gdyż po chwili trafiamy na piękną szutrówkę, która sprawdza nas z powrotem do asfaltowej drogi, od której zaczynaliśmy dzisiejszą wycieczkę. Teraz ten męczący i niewdzięczny podjazd z początku dni, zamienia się w boski zjazd, na którym nie trzeba ani hamować, ani dokręcać i łapiąc cudowny „flow” wrócić nim z powrotem na kwaterę. Krótki dzień ponownie zmierza ku końcowi, pozostaje najeść się jeszcze makaronu i wyskoczyć do pobliskiej karczmy na piwo ze znajomymi, aby przedyskutować taktykę na wyścig 😉

 

Dzień 3 – Wyścig

Start został wyznaczony na godzinę 8:30. Z rana 15 minut dojazdu na start na rowerze nie stanowiło problemu i pozwalało się komfortowo wyspać w ciepłym łóżku. Opuszczenie łóżka to byt też moment, kiedy ciepło się kończyło, gdyż termometry z rana pokazywały -1*, a trawnik dookoła noclegu był malowniczo pokryty szadzią. Podjazd na start okazał się w tych okolicznościach zbawienny i pozwolił chociaż trochę rozgrzać nogi przed startem.


W biurze zawodów wszystko przebiegło błyskawicznie i sprawnie, pozostało przypiąć numer startowy na kierownice i wyszukać miejsce, gdzie padały pierwsze promienie właśnie wyłaniającego się zza gór porannego słońca i nacieszyć się jego ciepłem.
Licząc, że nogi będą tego dnia łaskawe i wygenerują chociaż trochę watów, ustawiam się względnie blisko linii startu. Dookoła widać było cały przekrój gravelowego towarzystwa, od tych z luźnym podejściem, do którego tam pasuje koszula flanelowa i metalowy kubek, po „scigantów”, którzy tylko czekają, aby nacinać start w liczniku i pomknąć do przodu. Zaliczam się chyba do tych drugi, ale staram się mimo wszystko podchodzić bez oczekiwań, a wszelkie plany weryfikować w zależności od tego, jak organizm zareaguje na zagięcie się na podjeździe z samego rano w temperaturze oscylującej w okolicach 0*.


Chwilę przed startem przypominam sobie, że nie załadowałem jeszcze tracka z dzisiejszą trasę, udaje mi się zrobić na parę sekund przed startem. Ten jest honorowy, wyjeżdżamy spod ośrodka w dużym peletonie, jadać za wozem technicznym pierwsze kilkaset metrów. Droga wiedzie już lekko w górę, a ja staram się na wysokiej kadencji z powrotem rozgrzać mięśnie i znaleźć się blisko czuba stawki. Chwilę potem start ostry i szybko formuje się czołowa grupa, do której udaje mi się załapać. W ok. 10 osób oddalamy się od pozostałych zawodników, o ile czuję, że jadę minimalnie za szybko jak na swoje możliwości, trzymam się w tym szutrowym peletonie.
Pierwsza część trasy to niemal 8 km podjazdu na zbocza Stogu Izerskiego. Mniej więcej w jego połowie zaczynam płacić cenę za mocną jazdę i czuje, że muszę zwolnić i znaleźć swój rytm, aby się zupełnie nie zapiec. Na pewno są to wady mojego uprawiania kolarstwa romantycznego i jeżdżenia bez pomiaru mocy, wyłącznie na czucie, ale są to świadome decyzję.
Pod koniec podjazdu, stawka już się układa i rozciąga, ci pierwsi odjeżdżają poza zasięg wzroku, a ja lokuje się w okolicach 8 miejsca w stawce.

Zaczynaj się pierwsze zjazdy, organizm łapie drugi oddech a nogi właściwy rytm. Po wyjechaniu z leśnych dróg na Polane Izerską ukazuję się piękny widok jeszcze oszronionej trawy i podnoszącego się zza drzew porannego słońca. Niestety, wybrałem zabawę w ściganie, trzeba jechać dalej, nogi przyjemnie pieką a przede mną jeszcze kilka osób do dogonienia.
Niestety misterny plan zajęcia dobrego miejsca zostaje nadszarpnięty na 30 km, gdzie na pięknym zjeździe wyprzedzam 2 zawodników (w tym jednego naprawiającego oponę), aby chwilę potem, poniesiony flow, jaki mi tam towarzyszył, zaliczam bunny hopa ponad kamieniami, którego lądowanie kończę na innym kamieniu i tym samym zabijam przednią bezdętkę w towarzystwie efektownej fontanny uszczelniacza z bocznej ścianki opony. Złość, rozgoryczenie, zrezygnowanie – to były pierwsze uczucia. Ale wyścig się nie skończył, schodzę z rowerem ze ścieżki, szybko zakładam dętkę, zakładam koło i już z większą uwagą ruszam dalej w dół, próbując mimo wszystko dogonić tych, którzy mnie przed chwilą wyprzedzili.

Według pomiaru czasu z dołu tego zjazdu jestem już 39, ale na podjeździe mijam kolejne osoby, nadrabiając pozycję. Wraca przyjemnie pieczenie w nogach, a trasa wiedzie po cały czas pięknymi szutrowymi i leśnymi drogami. Jest nawet krótki błotnisty OS, gdzie można się wykazać techniką jazdy i wybierając odpowiednią ścieżkę przejechać go bez podparcia, nadrabiając przy tym kilka miejsc w stawce. Tu niestety drugi pech tego dnia, coś przebija mi tylną oponę, na szczęście uszczelniacz spełnia swoją funkcję i po szybkim dopompowaniu, ruszam dalej. Jestem wtedy tuż przed najwyższym punktem trasy, więc za chwilę pozostanie mi długi zjazd, kilka hopek i meta.
Nie jest to niestety mój szczęśliwy dzień, gdyż na tym długim, bardzo długim, pięknym, równym szutrowym zjeździe, znowu „przerumakowałem”, a ciśnienie w przedniej dętce było za niskie, aby uchronić mnie przed jej dobiciem. Zapytacie się pewnie, czy miałem drugi zapas? Otóż nie… Tak więc koniec ścigania na dzisiaj, a ja biorąc rower pod pachę, ruszam na spacer w dół. Zapewne, gdyby nie pech i większe ciśnienie mógłbym się nim cieszyć i poruszać się znacznie szybciej niż obecnie, ale zawsze pozostaje mi napawać się pięknem jesiennych Izerów.
Jakieś 20 minut spaceru później, zostaję poratowany zapasową dętką, a przy okazji wymiany w moim rowerze, pomagam też nieszczęśnikowi walczącemu ze zdjęciem bezdętkowej opony z obręczy. Z wielką radością kończę ten zjazd już na rowerze, zatrzymuje się po raz pierwszy na bufecie, aby się przekonać, jak super jest on zaopatrzony. Mimo wszelkich przeciwności losu tego dnia, mam teraz okazje zjeść wielką garść żelek (idealne paliwo kolarskie i moja słabość) i niesiony świeżą dawką cukru we krwi, pokonać ostatnie kiloemtry trasy.
Właśnie te ostanie kilometry, były przyjemnie wymagające, odbijając w leśne ścieżki z kompleksu tamtejszych Single Tracków, pozwalając ponownie wykazać się techniką jazdy. Było tak aż po samą metę, do której prowadziły serpentyny wytyczone na dole stoku narciarskiego.
Jest oto i ona – META. Mijam ją po 4 godzinach na trasie, czyli po ponad 1 godzina więcej niż pierwotnie zakładałem. Przekłada się to na 41 miejsce na 107 osób, które tego dnia wystartowały na długim dystansie w kategorii rowerów gravel. Mimo że mogło być lepiej, a forma tego dnia pozwalałaby prawdopodobnie zmieścić się w pierwszej 10 open i tak unoszę rękę w geście zwycięstwa, w moim przypadku nad tymi wszystkim przeciwnościami losu.

 

Podsumowanie

Tak więc, jak wspominam mój start w tym wyścigu? Mimo że mogę mówić o dużym pechu, nawet jego nagromadzenie nie popsuło pozytywnego odbioru tej imprezy. O ile był to relatywnie mój pierwszy start w wyścigu “gravelowym” (Wisłę 1200 ciężko nazwać gravelową), mogę GGR mieć jako właściwy punkt odniesienia do tego typu imprez. Trasa wyznaczona z głową, po podłożu adekwatnym do rowerów, na ścieżkach pozwalających poczuć ten upragniony flow i nacieszyć oko widokami pięknych gór.

Z technicznych rzeczy muszę też pochwalić oznaczenie trasy, gdyż jadąc nawet bez nawigacji na kierownicy, można by bez cienią wątpliwości przejechać całą trasę, a doświadczenie z niektórych imprez na jakich startowałem, pokazuje, że nie jest to takie oczywiste.

Jedno jest pewne, że mam rachunki do wyrównania z tą trasą i na pewno wrócę tam za rok, aby pokonać ją bez tylu nieplanowanych postojów oraz żeby jeszcze raz nacieszyć ciało i dusze pobytem w Górach Izerskich.

…a być można nawet wcześniej, aby jakiś długi weekend przeznaczyć na eksplorację tamtejszych szutrów i asfaltów.

Sprzet

Bikepacking – pomysł na wakacje i nie tylko

Wakacje zbliżają się wielkimi krokami, a wraz z nim dylematy dotyczące aktywnego wypoczynku. Wśród miłośników dwóch kółek w ostatnich latach weekendowe i urlopowe wypady zdominował bikepacking, który w ostatnich latach zaczął podbijać serca także polskich kolarzy. Co jednak kryje się pod tym pojęciem – i czy rzeczywiście jest to dobry pomysł na wakacje?

Czym jest bikepacking?

Bikepacking to szybkie pokonywanie długich tras na rowerze wyposażonym tylko w to, co absolutnie niezbędne – także na bardzo wymagających dystansach. Koncepcja bikepackingu zrywa z ciężkimi torbami i sakwami, które sprawiały, że pokonywanie kolejnych kilometrów stawało się męczarnią. W tej propozycji jazdy na rowerze znajduje się tylko to, co potrzebne. Dodatkowo wszystkie przedmioty, które zabieramy ze sobą na backpacking, muszą być przymocowane bezpośrednio do roweru (np. do ramy, do kierownicy czy pod siodełkiem) w taki sposób, by nie tworzyć zbędnego oporu powietrza i nie utrudniać manewrowania jednośladem. Dzięki temu bikepacking umożliwia szybkie przemieszczanie się nawet w miejscach, gdzie obładowany sakwami rower nigdy by nie dojechał.

Jaki rower zabrać ze sobą na bikepacking?

Na rynku nie spotkamy jeszcze zbyt wielu rowerów przeznaczonych typowo do bikepackingu. Nie oznacza to jednak, że w trasy light and fast  możemy zabrać ze sobą tylko stworzone na własną rękę, dedykowane maszyny. Bikepacking z zasady nie nakłada na miłośników kolarstwa ograniczeń przy wyborze jednośladu. Podczas długich wycieczek z lekkimi torbami dobrze jest jednak sięgnąć po rowery trekkingowe, które mogą się pochwalić wygodą nawet na wymagających dystansach. Bikepacking świetnie sprawdzi się także w przypadku właścicieli rowerów MTB, które z pewnością będą dobrym wyborem w nieco bardziej wymagającym terenie. Krótko mówiąc – najlepiej wybrać maszynę dostosowaną do planowanej trasy.

Akcesoria do backpackingu – jak się spakować, by nie żałować?

Wybór roweru do bikepackingu nie jest problemem. W tego rodzaju przejażdżkach kluczowy jest bowiem nie sam jednoślad, a akcesoria rowerowe, które mu towarzyszą – a te do bikepackingu z pewnością są dość nietypowe.

Torby rowerowe przeznaczone do bikepackingu charakteryzują się tym, że można dopiąć je do niemal każdego roweru – także tego, który nie ma typowych, metalowych bagażników. Nie ma wśród nich tradycyjnych sakw na bagażnik ze względu na to, że często negatywnie wpływają one na komfort jazdy. Torby do bikepackingu z definicji mają nie doprowadzać do takich sytuacji. Z tego powodu można je zamontować w najróżniejszych miejscach na całej maszynie, nie utrudniając przy tym jej działania. Najczęściej spotykane torby do backpackingu to:

  • Torba podsiodłowa – najczęściej doczepiana do sztycy, choć niektóre modele mogą też zostać dopięte do siodełka za pomocą specjalnego, plastikowego uchwytu. Jej pojemność może wynosić nawet do 20 litrów, czyli tyle, co niewielki plecak.
  • Torba na kierownicę – zazwyczaj mocowana od spodu za pomocą systemu kilku solidnych pasów. Idealna na lekkie tekstylia czy rzeczy, do których chcemy mieć dostęp przez całą trasę.
  • Torba na ramę – przeznaczona na cięższe rzeczy, które, po umieszczeniu na ramie jednośladu, nie będą wpływały na jego sterowność. Cechuje ją duża pojemność i wytrzymałość nawet przy przewożeniu ciężkich przedmiotów.
Wycieczki

Wisła 1200 relacja

Jak było na trasie Wisła 1200 w edycji 2020?

TL:DR Na trasie był syf, startowe było drogie, ukłucia komarów swędzą po dziś, ale i tak mi się podobało.

…a jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, zapraszam do reszty tekstu:

Przygotowania

Ten bardzo, ale to bardzo głupi pomysł na start w ultramaratonie rowerowym Wisła 1200 pojawił się w mojej głowie dokładnie rok temu, na początku lipca. Z jednej strony widziałem peleton Wiślaków przejeżdżający przez Kraków, z drugiej pamiętałem o zwycięstwie i absurdalnie kosmicznym czasie Zbyszka Mosoczego z 2018 roku, kiedy to dojechał do mety na 1 miejscu z czasem 62h. Padła więc oficjalna deklaracja na moim profilu na FB, nie można było się już wycofać. Klamka zapadła. Jedziemy. Start wypadał w miesiąc po moich 30 urodzin zrobiłem z tego swój oryginalny prezent urodzinowy.
O przygotowanie fizyczne się nie martwiłem, gdyż do tej pory robiłem już trasy po 300 i 400 km w jeden dzień, które nie powodowały gruzu w nogach czy problemów z czterema literami “dzień po”. Jednocześnie charakter mojej pracy jako kuriera rowerowego sprzyja treningowi wytrzymałościowemu, kiedy to nie raz dzień w dzień cały czas w siodle przez 8h. Więc poza 2 trasami 300+ km na miesiąc przed, aby wprowadzić organizm w całodzienne obciążenie, nie planowałem robić żadnych specjalnych bloków treningowych. Pomysłem na start zaraziłem kumpla z pracy, więc miałem to komfort, że będę miał z kim narzekać na trasę.

Sprzęt:

Decyzja o starcie zbiegła się z dojrzeniem do zakupu gravela. Uważam się za osobę całkowicie zajawioną na ten typ roweru i doceniam jego zalety na tego typu trasach. Po przeglądzie rynku i własnego portfela decyzja padła na Accenta Furiousa. Na jesień, trafiłem wyprzedaż i kupiłem ostatni egzemplarz w rozmiarze M za okazyjną cenę. Od razu wpadła decyzja o wymianie seryjnych hamulców Hayes, na dwu-tłoczkowe TRP Spyre C, powszechnie polecane, bardzo dobre zaciski mechaniczne. Banalne w regulacji, na standardowe shimanowskie klocki sh-bs1 i oferujące bardzo dobrą modulację i siłę hamowania. Poza tym oczywista rzecz jak siodełko, w moim przypadku klasycznego, deskowatego SLRa. Na miesiąc przed startem wymieniłem jeszcze ramę na identyczny model, ale w rozmiarze S ze sztycą z seatbackiem. Dobra decyzja sprawiająca, że rower stał się bardziej zwarty, zwinny i po prostu zaczął lepiej wyglądać.

Modyfikacje stricte pod start:
  1. Owijka. We wszystkich relacja i poradnikach dotyczących startu na Wiśle pojawia się sprawa zadbania o komfort dłoni. W moim przypadku, przy kierownicy typu baranek, najczęściej proponuje się założenie podwójnej owijki, bądź wkładek żelowych pod nią. Postawiłem na jedną warstwę grubej, 3,5 mm owijki PRO Sport Control. Na plus, była relatywnie tania, co w rowerze do jazdy w ternie jest dużą zaletą w razie wywrotki i jej potargania. Dawała dobry chwyt, nie ślizgała się nawet w spoconych dłoniach, a ręce dobrze zniosły wszystkie wertepy. Świetnie wydane 45 zł.
  2. Lemondka. Obowiązkowe wyposażenie przy tak długich trasach i nie chodzi tu nawet o samą pozycję aero, gdyż prędkości przelotowe nie było oszałamiające, a możliwość wygodnego odciążenia dłoni i nadgarstków, aby uniknąć drętwienia palców i nadmiernego ucisku na nerwy dłoni. Dodatkowo lemondka stanowiła świetny stelaż na 5L wodoodporny worek, przymocowany pod nią, wzdłuż osi roweru.
  3. Opony bezdętkowe. Mimo że trasa aspiruje do bycia wyścigiem szutrowym, w polskich warunkach jest to trudne do zrealizowania i w dużej mierze jest poprowadzona trawiastymi, nierównymi łąkami i wałami rzecznymi. Jeśli nie jedziemy na rowerze z pełnym zawieszeniem, jedyną metodą na zapewnienie sobie, chociaż odrobiny komfortu jest niskie ciśnienie. U mnie, przy 65 kg wagi oraz ok. 8 kg bagażu, w tylnym kole były 2.0 bary a w przednim 1,8 przy rozmiarze opony 700 x 43 mm.
  4. Kaseta o ciasnym stopniowaniu 11-32T. Oryginalnie rower jest wyposażony w korbę 42T oraz kasetę 11-42T. Jest to świetny zestaw na zróżnicowany, górzysty teren, jednak płaskość Wisły, poza kilkoma górkami na początku, Sikornikiem w Krakowie i innymi zmarszczkami na trasie preferuje kasetę o ciaśniejszym stopniowaniu, aby łatwiej było dobrać właściwą kadencję. Tutaj też okazało się, że wymiana kasety na szosową 11s nie jest takie proste, jak by się wydawało. Raz, szerokość bębenka 11s MTB a 11s Road jest inna, różnica wynosi 1,85 mm. Aby zaadaptować kasetę szosową pod węższy korpus wolnobiegu, sfrezowałem wewnętrzną część pająka, aby kaseta głębiej weszła. Niestety plan się nie powiódł, nity pająka ocierały o szprychy. Finalnym druciarstwem było złożenie 10 biegowej kasety o indeksacji 11s, po wymontowaniu koronki 17T, która mieściła się na wąskim bębenku MTB. O ile to brzmi bardzo źle, to patent zdał egzamin, jedynie na drugi raz zmontowałbym ten zestaw bez koronki 11T, gdyż ta na całej trasie się może 2 razy przydała.

Akcesoria:
  1. Torba na ramę: Topeak Fuelbag L: Całkiem spora, miesząca bez problemu dwa powerbanki oraz kilka batoników. Trzyma się stabilnie na ramie, okazała się też być wodoodporna.
  2. Torba podsiodłowa: Sport Arsenal 8L – która rozpadła się po pierwszych 50 km, została zastąpiona świetną Topeak Backloader 15L – która jest produktem o klasę lepiej wykonanym, solidnym z przemyślanym systemem mocowania. W przypadku małe ilości bagażu, bez problemu da się ją skompresować do rozmiaru ok 5l. 
  3. Torba pod lemondke: 5-litrowy worek kajakowy, przypięty klamrą za mostek oraz paskiem kompresyjnym w połowie długości. Worek kosztuje 15 zł, jest w pełni wodoodporny i pakowny. Świetny i tani patent.
  4. Bidony 2x Tacx Fly 1l
  5. Oświetlenie: Prox Hydra, Prox Aero, Prox Wega na tył oraz czołówka Phenix wraz z zapasowym ogniwem 18650
  6. Powerbanki Xiaomi 20k i 10k mAh
  7. Nawigacja: Garmin 520 plus
  8. Aparat: Sony RX100 MkIV
Paliwo:

Wyzwaniem na takiej trasie jest przejadanie wystarczająco dużej ilości jedzenia, aby nadrobić braki kaloryczne powstające w trakcie jazdy niemalże non stop. Postanowiłem szczęść jedzenie zapakować do torby i mieć je ze sobą na czarną godzinę, kiedy nie uda się w porę odnaleźć sklepu. Sprawdzone jedzenie na trasę ultra:

  1. Kabanosy – białko i tłuszcz na słoną, stanowią świetną odmianę od słodkich batoników, jednocześnie dostarczając 600 kcal/100g
  2. Batoniki białkowe Trec Booster 100g – Sprawdzone na wyjeździe co Calpe, 500 kcal w jednym opakowaniu, nie za słodkie, relatywnie dobrze „wchodzą”, jedynie wymagają dużej ilości wody do popicia
  3. Banany – absolutna klasyka rowerowa, niestety ciężko ich dużo na raz zabrać, pozostały te jedzone przed sklepem oraz wydawane na bufetach na trasie.
  4. Żelki – Kolejna rzecz, którą mogę zjeść w każdej ilości, szybki sposób na zjedzenie dużej ilości cukry na raz
  5. Żele energetyczne SIS – na czarną godzinę, kiedy byłaby potrzeba zjedzenia szybko przyswajalnych węglowodanów, miałem kilka żeli. Stosowałem je lata temu na maratonach MTB i pamiętałem, jak szybko i lekko one wchodzą dzięki półpłynnej formie.
  6. Szoty kofeinowe – asem w rękawie na ciężkie chwile w nocy miały być te szoty, wszak nie zawsze jest pod reką dobra kawiarnia, w której można zamówić dobre, podwójne espresso. Fiolki działały, po ich wypiciu następowało odczuwalne, utrzymujące się kilka godzin pobudzenia.
  7.  McDonald – na sam koniec absolutna podstawa dla mnie przy długich trasach, czyli tacka syfnego jedzenia. Fast food wygrywa w kwestiach czasu przygotowania, przewidywalności jedzenia oraz łatwości zjedzenia bardzo dużej ilości kcal na raz. Mak był obowiązkowym punktem postoju w każdym mieście, gdzie tylko był przy trasie.
  8. Izo w tabletkach od SISa Borówkowe – technicznie to same elektrolity, łatwe do rozdzielania pomiędzy kolejne bidony. 

Start

W tym roku, ze względu na obostrzenia okołowirusowe, zamiast tradycyjnej formuły startu wspólnego, był start w 5-osobowych grupach, rozciągnięty między godzinami 6 a 13. Wybrałem start o 9:10, co miało być kompromisem między wyspaniem się a jechaniem jak najdłużej w świetle dziennym. Oczywiście, seria porannych obsuw spowodowała, że rozpakowaliśmy się o 8.20. Podjazd na szczyt to 8 km i 300 m w pionie, czyli około 30 minut na obładowanych rowerach.
Na szczycie byliśmy wraz ze Sławkiem na 8 minut przed naszym planowanym startem, więc przypinanie numerów startowych odbyło się w lekkim stresie czasowym. Tracker GPS, śledzący na trasie wepchnąłem na szybko pod koszulkę, odpaliłem nową aktywność na Garminie i „punktualnie” o 9:11 ruszamy w dół Baraniej Góry.
W tym roku, w odróżnieniu od poprzedniego, zamiast bezpośredniego zjazdy do Wisły, organizator zapewnił szereg szutrowych podjazdów po grani, oferujących piękne widoki. Następnie bardzo stromy zjazd w towarzystwie nadpalonych tarcz hamulcowych i jesteśmy w Dolinie Wisły.

Ta część trasy prowadzi asfaltami i przyjemnymi szutrami. Niestety mam w głowie świadomość, że następne co nas czeka na trasie to Jezioro Goczałkowickie i jego dziurawe wały. Pojawiały się ona w każdej relacji z ubiegłego roku jako coś wyniszczającego i uniemożliwiającego normalną, płynną jazdę. Kiedy tam już docieramy, to wiem, że full byłby zdecydowanie lepszym rowerem w tej chwili. Tu też wychodzi moje pierwsza słabość sprzętu. Moja obecna torba podsiodłowa Sport Aresnal o pojemności 9 litrów, z którą jeździłem bezawaryjnie od roku, już na zjeździe z Baraniej pokazała słabość rzepów, które kilkukrotnie się poluzowały. Wmawiałem sobie, że najgorsze dla nie jest już za nami. Goczałkowickie wały dokonały ostatecznego zniszczenia, wyrywając rzepy oraz jeden z pasków mocujących. Mimo prób ratowania torby i przywiązania jej parcianym paskiem do sztycy, po kolejnych 100 m kompletnie się rozpadła i potargała. Samego faktu prowizorycznej naprawy nie ułatwiał temperatura około 35*. Podczas walki z nią wymijają mnie wszyscy, których wyprzedziłem wcześniej. Dosłownie wszyscy. Torba finalnie została w opór druciarsko przymocowana do lemondki. Na tym zestawie jechałem, myśląc jak to ugryźć. Goczałkowickie wały jednak nie odpuszczają, skutecznie obniżając prędkość przelotową. Po nich jeszcze przejazd wzdłuż nasypu kolejowego wraz z karkołomnym zejściem i powalone drzewa oraz podmokła trawa, gdzie prędkość spada do wartości tak niskich, że Garmin co chwila się auto pauzował. Wszystkiego nie ułatwia torba, obecnie smętnie wisząca po lewej stronie mostka i mocno ograniczająca możliwość skrętu w ową stronę.

Pierwsza myśl to zakup plecaka w sklepie sportowym w brzeszczach, jednak odpadła. Wizja 1000 km z plecakiem na grzbiecie oraz zablokowanym dostępem do kieszonek kolarskich mnie odrzucała. W międzyczasie na 100 km trasy zaliczamy pierwsze tankowanie w sklepie w Brzeszczach. Finalnie telefonicznie udało i się zarezerwować i kupić nową Torbę Topeaka w sklepie znajdującym się tuż przy trasie. Po jej odbiorze dłuższa przerwa na przepak do nowej oraz wymiana paska mocującego przednią torbę, gdyż ten też poległ przez brak zabezpieczenia kocówki i się zupełnie rozplótł. W tym czasie wyprzedzają nas kolejne grupy zawodników. Teraz to chyba już każdy, kto tego dnia wystartował z Baraniej. Finalnie rower przywrócony do pełnej sprawności, a my wskakujemy na odcinek trawiasty poniżej wału i jedziemy dalej z myślą o Krakowie. Tutaj też brutalnie dociera do mnie, że trasa, która mogłaby iść po asfaltowych wałach, wzdłuż WTR, w większości idzie po trawiastych, bardzo mało przyjemnych do jazdy wałach. Jedno wielkie telepanie roweru.

Tuż przed Krakowem Tyniec i bufet rowerowy na wypasie, gdzie tankujemy na zapas i lecimy do Maka na rynku, aby zjeść coś ciepłego i porządnego przed całą nocą jazdy. Burgerek na wynos, siadamy na żula pod wieżą ratuszową, nażeramy się pod korek i robimy przepak przed całą nocą jazdy. Lampki w gotowości, czołówka przyczepiona do kasku, przeźroczyste szkła w okularach i batoniki do kieszonek. Opuszczamy tętniącym życiem, sobotni Krakowski Rynek i wskakujemy na Bulwary.

Pierwszy przystanek robimy w Niepołomicach, w „Zwał jak Zwał”. Poziom tego bufetu przebijał wszystko. Od razu każdy zawodnik miał uzupełniane bidony, dostawał batonika na drogę, dowolna ilość kawy, a mechanik naprawiał bez problemu za „co łaska” oraz smarował łańcuch i regulował napęd. Spędzaliśmy tam zdecydowanie za dużo czasu, patrząc pod kątem „ścigania się”, ale klimat tego miejsca był cudowny, a mocna, czarna kawa cudownie wchodziła o północy. Na plus tego miejsca świetne pierogi z mięsem za 10 zł oraz ciasto drożdżowe z jagodami za 7 zł. Na pewno się tam jeszcze kiedyś pojawię. To kolejna oficjalna deklaracja. To była bardzo skuteczna reklama z ich strony. Aż szkoda było stamtąd jechać, jednak przed nami była jeszcze cała noc jazdy, a obstawialiśmy dotarcie do Szczucina o świcie.

Droga wałami w środku nocy była jedna z lepszych momentów wyścigu. Księżyc w pełni, ciepła letnia noc, łąki dookoła wałów spowite mgłą, gdzieniegdzie przelatywała sowa czy inny puszczyk. W tym momencie czuje, że warto. Jakiś czas później (jadąc w środku nocy na rowerze, czas staje się dość luźnym pojęciem), w środku nigdzie, drugi, jasno rozświetlony przez reflektory bufet. Chwila na ogrzanie się przy kominku, kolejny kubek kawy i rozmowę z innymi zawodnikami, którzy jeszcze się tam nie położyli spać. Tam jednak nie spędzamy tyle czasu co w Niepołomicach i po chwili kręcimy dalej. Z tej nocy jeszcze utkwił mi w pamięci staw z niesamowicie głośno rechoczącymi żabami tuż przy drodze. Potem następuje druga, już odrobinę nużąca część nocy, gdzieś pomiędzy Rabą a Dunajcem. Urozmaicam ją sobie dwoma filmami na YT. Okazuje się, że na lemondce, powstało idealne miejsce do zamocowania telefonu i obejrzenia kolejno programu Wołoszańskiego o Forcie Eben-Emael i szturmie Niemców w 1940 oraz wykładu Dr. Bartosiaka dotyczącego sytuacji geopolitycznej Polski. Idealny materiał, aby nie zasnąć, jadąc cały czas po idealnie równym i pustym wyasfaltowanym wale WTR.

Kawałek przed Szczucinem zaczyna powoli świtać, my robimy nawrotkę na moście na Dunajcu i wracam w kierunku Wisły po trawiastym, świeżo skoszonym wale. Natomiast kolejna atrakcja w tej części trasy to wioska Zalipie z charakterystycznymi, malowanymi chatami, do której wjeżdżamy o świcie. Nie mając ciśnienia na wynik, oczywiście zjeżdżamy pod Dom Malarek i robimy kilka zdjęć.

Chwilę po świcie się dotoczyliśmy na Orlen w Szczucinie. Pierwsze promienie porannego Słońca przyjemnie grzeją, a my mamy zgona przy kawie i hot-dogu. Tu też dogania nas spora grupa zawodników, którzy jechali całą noc, bądź spali tylko chwilę. Trudno, nie jesteśmy szybcy, jak widać.

24h od startu. 390 km za nami.

Dalsza jazda przed południem to bardzo ciężkie chwilę, kiedy to słońce zaczynało coraz mocniej grzać, a my wjeżdżamy coraz głębiej w Świętokrzyskie. Potem, przez wiele, wiele godzin pod sandomierskie sady, upał i trawiaste wały. Tuż przed Sandomierzem kolejny tankowanie wody i zgon na stacji benzynowej dającej, chociaż odrobinę cienia. Ratuje się kolejną fiolką z 500 mg, kofeiny licząc na jej cudowną moc. Po przejeździe przez centrum Sandomierza jedziemy w kierunku Gór Pieprzowych. Miałem świadomość, że będzie tam stromo, ale było znacznie gorzej. Track był poprowadzony wpierw wzdłuż Wisły, po mokradle. Przez chwilę próbuje ocalić buty, ale przegrywam i muł się do nich wlewa. Czuje go między palcami, jest po prostu cudownie. Rower też źle to znosi, bo błoto oblepia koła i znacząco ogranicza ich zdolność do obracania się. W takim akompaniamencie przychodzi znaleźć u wypchać rower przez zarośla tuż u podnóża owych Gór Pieprzowych. Jestem też wtedy idealnym celem dla komarów, więc te przypuszczają zmasowany atak. W powietrze idzie długa wiązanka przekleństw na błoto, trasę i wszystko dookoła. Na sam koniec, resztami sił wypycham rower pod niemalże pionową ścieżkę, prowadzącą na punkt widokowy. Brak komarów równoważy niesamowite ciepło bijące od rozgrzanych skał. Na szczycie rzucam rower i padam na ziemię.
Przez moją głowę przechodziły myśli, aby wycofać się, wsiąść do najbliższego pociągu i wrócić do domu. Zdecydowanie najgorszy moment na trasie. Jedynym pocieszeniem są soczyste wiśnie na okolicznych drzewach.

Resztki świadomości podpowiadały jednak, że jest tak źle przez niewyspanie się, upał oraz sporą dawkę kofeiny we krwi. Skupiam się na tym byle by przetrwać do końca dnia. Na całe szczęście dalsza trasa za Sandomierzem zaczęła być już bardziej widokowa, z przyjemnymi, krótkimi, stromymi podjazdami, łamiącymi monotonie poprzednich kilometrów. Tu też na jednej z hopek udzielamy wywiadu rajdowemu kamerzyście szybko doganiającemu nas na elektrycznym MTB o tym, co nas skłoniło do niszczenia siebie i sprzętu na trasie. Jakoś też wtedy ma miejsce ogólna regeneracja, głównie psychiczna. Wszak to “głowa jedzie” na takim dystansie. Łapiemy się na kolejne 2 super bufety, gdzie uświadamiamy sobie, że jednak nie jedziemy na szarym końcu, a Ci przed nami, to ścisła czołówka.

Na bufetach banany, izo, kiełbaska z grill. Jest coraz lepiej. Górki przed Kazimierzem Dolnym przelatujemy z lekkością, doganiając kilku zawodników. Jedzie się tak dobrze, że można by się pokusić o jazdę drugą noc. Jednak wiadomo, że po niej byłby to absolutny koniec i zgon. Chwila siedzenie na krawężniku i przeglądania ogłoszeń na OLX i znajduję idealny nocleg w Puławach, tuż przy trasie wyścigu. Na wyjeździe z Kazimierza jeszcze zjazd powymywanym wąwozem, którego nie powstydziłby się Marathon MTB. Zbiera on też swoje żniwo, rozcinając tylną oponę w rowerze Sławka i powodując konkretną fontannę mleka uszczelniającego.

Szybka podmiana na dętkę, jeszcze kilka km wałami w świetlne zachodzącego słońca i Dojeżdżamy na nocleg chwilę przed 21. Zamawiamy pizze z „Da Graso”, 550 km przejebane, nie mamy więcej potrzeb na ten dzień.
Budzik podrywa nas z łóżek o 3.30, poranne zbieranie idzie nam umiarkowanie skutecznie, więc na tracka wracamy dopiero o 5 rano, po tradycyjnej kawie i hot dogu na stacji. W głowie wizja, że Warszawa już nie tak daleko. Bardzo chcieliśmy w to wierzyć. Pierwsze kilometry mijają bardzo szybko, jest sporo asfaltu i utwardzony wałów.

48h od startu, 614 km za nami

Przed południem drugie śniadanie przy przydrożnej knajpie, gdzie jak się okazuje, zatrzymuje się prawie każdy Wiślak. Słuchamy też historię, że dzień wcześniej właścicielka specjalnie czekała do 23, na bodaj dwójkę zawodników. Za to pierogi z truskawkami pierwsza klasa. Tutaj niestety mylnie myślimy, że stolica „już za chwilę”. Wąskie, kręte nadwiślańskie ścieżki, meandrujące między krzakami skutecznie zmniejszają prędkość przelotową. Cześć z tych ścieżek, razem z fragmentami brzegu już pewnie dawno spłynęła do Bałtyku po ostatnich wezbraniach. Tak więc w centrum Warszawy jesteśmy dopiero ok godziny 15.

Tutaj obowiązkowy obiad w Maku. Uzupełnienie dużej ilości kcal na raz idealnie zgrywa się z przeczekaniem ulewy, przechodzącej właśnie nad Warszawą. Chociaż tyle szczęścia. Turystyczny przejazd przez centrum i po chwili wyjeżdżamy w dalszą drogę. Wały za warszawą są absolutnie pozbawione jakichkolwiek atrakcji i dopiero przejazd koło Twierdzy Modlin przerywa monotonie. Tu też ponownie odzywa się w nas optymizm i chęć do jazdy cała noc. Celem minimum miał być Płock. Oczywiście trasa zrewidowała nasz plany. Po pięknym zachodzie słońca trafiamy na niekończące się szutry i polne drogi.

Wraz z zapadającą ciemnością, psy na podwórkach coraz to głośniej na nas ujadają. W końcu, w którejś z kolejnych wiosek rzucają się w pogoń za nami stada kundli. Jak w dobrym horrorze, najstraszniejsze to to, czego nie widać. W absolutnej ciemności, przerywanej tylko snopami światła z naszych lampek słychać kłapnięcia zębów tuż obok swojej łydki. Taki trening sprintu trafia nam się jeszcze kilkukrotnie. Ostatnie kilometry przed samym Płockiem są już straszne. Powtarzalny schemat szutrowej drogi przeplatanej przejazdem przez drogę wchodzącą na wał sprawia, że do głowy przychodzą myśli, że to jakiś okrutny, zapętlony koszmar, a my jeździmy w kółko. Powtarza się on z dobre 10 razy. Do rzeczywistości sprowadza mnie dopiero widok 2 świateł przy drodze.

I nie była to halucynacja. Był to świetnie umieszczony bufet, ratujący wodą, bananem, środkiem na komary i piwem. Jakiś kawałek dalej, przejeżdżając przez koronę wału, obydwaj wpatrywaliśmy się w czerwone światełko przesuwające się powoli po horyzoncie. I mimo największych intelektualnych wysiłków, nie byliśmy w stanie go zidentyfikować. Faktem było, że widzieliśmy go obaj i poruszało się dziwnym, nieliniowym ruchem, Dron? Kosmici? Odpowiedz nadeszła po chwili. To był samolot, lecący prosto, samolot, tylko naszego mózgi ze zmęczenia i niewyspania się dostawały już lekkich halucynacji. Tak, to był już ten moment. Krótki sen był już niezbędny. Pozostało tylko rozglądać się za jakimkolwiek schronieniem, bo spanie na mokrej od rosy trawie raczej nie wchodziło w grę. Rozwiązanie nadeszło tuż przed Płockiem, kawałek od drogi stały kontenery budowane, z których jeden był otwarty. W środku czysto i sucho idealny 2-osobowy apartament na ciężką noc. Ubrałem na siebie wszystko, co miałem, owinąłem się w folie NRC, która jechała ze mną specjalnie na taką okazję. Chwila na znalezienie wygodnej pozycji na twardej podłodze i odpłynąłem. Udało się przespać całe 3h. Jednak to poranek był najgorszy, było okrutnie zimno. To odczycie zimna nie opuszcza mnie przez cały dzień. Z trudem poskładałem koc termiczny, poupychałem pozostałe rzeczy i szybko ruszyłem, mając nadzieje na szybkie rozgrzanie się. Płock nie wzbudził większych emocji, poza tym, że po wyjechaniu z niego, przez dobre pół dnia wiało nam prosto w ryj.

Jazda przez Kujawskie to w sumie jedynie jazda pod wiatr oraz jazda po piachu. Dało to o sobie znać koło południa, kiedy to zacząłem słyszeć w głowie urywki starych rozmów, a myślami uciekałem co chwile gdzieś daleko. Ot, kolejny kryzys.

72h od startu, 877 km jazdy za nami.

Ratunkiem była krótka drzemka na ciepłej i suchej leśnej ściółce. To 20 minut snu było zbawienne. Zapewne chcą wykręcić lepszy wynik na całej trasie, konieczne by było ograniczanie się jedynie do takich krótkich „power napów”. Wszystko proste, dopóki mamy pod ręką suchą polanę w lesie. A co zrobić, kiedy zgon nas złapie w miejscu, gdzie nie ma jak się położyć? Na to pytanie nie znam jeszcze odpowiedzi. W głowie kolejnym kamieniem milowym był Toruń i tamtejszy McDonald. Niespodziewanie, niewiele przed samym Toruniem, Garmin mnie poinformował, że przede mną ulica „Obi-Wana Kenobiego”.

Słyszałem wcześniej, że gdzieś w Polsce jest taka wyjątkowa na skalę światową ulica, a teraz okazało się, że jest tuż przy trasie Wisły. Zdjęcie z rowerem opartym o znak obowiązkowo. W Toruniu zaplanowany obiad, tankowanie i jedziemy dalej. Jak zwykle popołudniu wracają siły, trasa się nawet robi ładniejsza. Trzeba też wymyślić, gdzie będzie nocleg tej nocy. Po dłuższym zastanawianiu pada na Chełmno. Tuż przed nim, wtaczamy się na górę świętego Wawrzyńca, skąd rozciąga się piękny widok w stronę doliny Wisły. Nasz postój tam jest tez znacznie dłuższy, niż być powinien, więc tracimy wszystkie nadrobione miejsca. Jak dobrze, że nas to nie obchodzi. Słońce coraz niżej, więc się zbieramy i zaliczamy drugi konkretny podjazd na Rynek w Chełmnie. Tutaj muszę ponownie podkreślić, że to miasteczko mnie bardzo na plus zadziwiło. Piękna architektura i rynek. Na pewno muszę się jeszcze kiedyś tam pojawić. Po zakupach w Biedronce, znalezienie jakiegoś noclegu okazuje się trudniejsze, niż myślałem. Na OLX nie ma nic wolnego, miejscowi też nie potrafią wskazać nic, co by nas uratowało, z pomocą dopiero przychodzą pokoje gościnne zaznaczone na Google Maps, dosłownie 10m od naszego tracka. Szybki telefon i bez problemu rezerwuje na kilka godzin teraz już naprawdę prestiżowy i wygodny nocleg. Dokładnie pamiętam moment, w którym położyłem się w łóżku i przykryłem kołdrą. Mają w głowie nocleg w kocu ratowniczym z poprzedniej nocy, byłem dosłownie w siódmym niebie.

Tej nocy też, pozwoliliśmy sobie spać strasznie długo, bo całe 5h. W głowie mieliśmy teksty o Łąkach za Tczewem i jak strasznie wysysają one siły, a plan był, aby wyjechać na metę z godnością.

Poranek wita nas chłodem i delikatnym deszczem, więc ponownie ubieram na siebie wszystko, co mam do ubrania. Droga do Grudziądza jest całkiem przyjemna, idąc po dobrze utwardzonych wałach, a ja po dobrze przespanej nocy czuje się jak nowo narodzony i mam ochotę wykorzystać te siły, aby już jak najszybciej znaleźć się w Gdańsku. Sporą odmianę od klasycznej jazdy po wałach przynosi Grudziądz, z całkiem zaawansowaną sekcją MTB, bo bardzo fajnie poprowadzonym, jednokierunkowym singlu. Tam też puszczam hamulce, łapiąc idealny flow. Niestety Sławek nie ma tyle szczęścia i pada mu druga, przednia bezdętka, prawdopodobnie rozszczelnienia przez zdjęcie opony z rantu na jakimś uskoku. W czekaniu na jego naprawę nie pomaga lejący intensywnie deszcz, ale to najwyraźniej nasza kara za to, że nie sprężyliśmy się i nie dojechaliśmy wczoraj. Tutaj też, kawałek dalej gubię swoją tylną lampkę, o czym orientuje się jakiś kilometr później, ale TAK BARDZO mi się nie chce wracać, że spisują ją na straty.

96h od startu, 1080 km za nami.

Za Grudziądzem jeszcze trochę piaszczystych ścieżek, po czym wracamy na wały. Jedzie się nadzwyczaj dobrze, na trasie jeszcze takie atrakcje jak kolejne piękne miasteczko, czyli Gniew ze swoim krzyżackim zamkiem.

Zbliżamy się też do Tczewa i mitycznych, morderczych łąk, o których pisali wszyscy w relacjach z poprzednich lat. W tym roku ma być minimalnie łatwiej, gdyż spora część trasy została przeniesiona na świeżo wyasfaltowaną ścieżkę rowerową, jadać po której miałem okazję pierwszy raz zobaczyć więcej niż 3 bociany na raz. Dziesiątki bocianków. Dopiero po powrocie do domu sprawdziłem, że nazywa się to „sejmikami bocianów”. Nieopodal kończą się też ładne ścieżki za unijne pieniądze i wpadamy na ŁĄKI ZA TCZEWEM. No i jadać przez nie cały czas czekam na ten zapowiadany hardkor. Na nierówne kretowisko niepozwalające normalnie pedałować, na coś w stylu objazdu Jeziora Goczałkowickiego, gdzie przeklinałem, na czym świat swoi. No i finalnie się nie doczekuję. Czuje się oszukany. Wychodzi na to, że trudność tych Łąk wynika z faktu, że ogromna większość zawodników jechała je na bardzo dużym zmęczeniu, próbując dojechać ostatkiem sił do mety i to wpływało na ich dramatyczny obraz.

Tyle i tylko tyle. Ostatnie kilometry do ujścia Wisły są już bardzo przyjemne, w dużej mierze po asfaltach. Jedynie sama końcówka prowadząca po wyłożonym kamieniami brzegu Wisły oraz wszechobecny piach jest trudnością. Tu też fotka na zdobywcę, najdłuższa polska rzeka przejechana wzdłuż, można odbić o 90 stopni w lewo i dotoczyć się do Gdańska. Lokalizacje mety na wyspie Ołowiance ułatwiało wielkie koło Młyńskie. Jego widok, a potem banerów z napisem Wisłą 1200 wywołał wewnętrzną falę szczęścia. Na metę wjeżdżamy ze Sławkiem równo, koło w koło jak Fordy GT w LeMans w 1966 w akompaniamencie oklasków osób zebranych na mecie. Wtedy każdy czuje się jak zwycięzca. Tu też dostaję medal i cudowne, zimne piwo APA z browaru Amber. Ubieram na siebie jeszcze puchówkę, zasiadam z już otwartym piwem i pierogami na leżaku. Czuje szczęście. Jestem tu i teraz. O ile przeklinałem tę trasę wielokrotnie, jestem wewnętrznie spełniony, udało mi się dojechać do mety, a głowa, ciało i sprzęt wytrzymały.

Teraz cyferki:

Czas jazdy brutto 103,5 godziny co przełożyło się na 22 miejsce z 398 osób które wystartowały na trasę. Samej jazdy było 59h, reszta to leżenie, zgony i odrobina snu.

Podsumowanie

Pisząc ten tekst, już z pewnej perspektywy czasu mogę stwierdzić, że było jednak warto. Przejechanie rajdu o trasie 1200 km bardzo dobrze działa na wyobraźnie i może być potraktowane jako swoisty kamień milowy w życiu. Mówię to mimo tego, że trasa jest poprowadzony po gruzie i krzakach, miejscami jest wręcz okropna, ale na szczęście wiele odcinków wynagradza trud. Pierwotne plany zakładały dojechanie na metę w między 80 a 100 godzin, bazując na wynikach z poprzedniej edycji. To założenie zostały jednak zweryfikowane, bo poniżej 100, się nie udało. Na pewno, z doświadczeniem wyciągniętym z tego startu, można się pokusić o atak na okolice 80, pilnując czasu przerw oraz odpuszczając sobie luksus snu po kilka godzin. Pojawia się tylko pytanie, czy warto. Nie żałuje też żadnej przerwy na zdjęcia na trasie. Na tę chwilę ponownego startu w tym wyścigu nie planuję, a zebrany sprzęt i doświadczenie z jazdy na pewno chce wykorzystać do robienia przygody i bawienia się w bickepacking.

 

Na koniec jeszcze track na stravie:

Wycieczki

Pradziad i czeskie Sudety

Po kilku miesiącach w “szufladzie”, oto relacja z bardzo górzystej trasy w czeskich Sudetach, czyli bardzo dalekie od płaskich 130 km i 3500 m w pionie do przeczytania TUTAJ

Wycieczki

Senja Tour ’18

Koniec roku skłania do podsumowań, tym razem sięgnąłem pamięcią do wakacji i całodziennej trasy dookoła Senji. Wpis z zdjęciami w zakładce TRASY pod tym linkiem 

Wycieczki

Norwegia 2018

Tegoroczne wakacje bez odmiany, ponownie obrałem kierunek północy, ponownie z rowerem, ponownie udało mi się przejechać wiele kilometrów po pięknych drogach.

Lada dzień na stronę pojawią się opisy kilku tras, a w przygotowaniu obszerna galeria oraz film. Nowości na bieżąco na stronie facebooka

Wycieczki

Kralova Hola

W zakładce TRASY jeszcze ciepły wpis z naszej ostatniej wyprawy na najwyższa dostępna na rowerze gorę w tej części europy. Zapraszam do lektury.

Zdjęcia

Sesja zdjęciowa ubrań

Od zawsze miałem takie “małe marzenie” o własnych ubraniach rowerowych. Żyjemy w tak pięknych czasach, że możemy przebierać w ofertach producentów, mój wybór padł na Verge Polska. Zalążek projektu od dawna był w mojej głowie, jedynym wyzwaniem było w klarowny sposób wytłumaczyć swój zamysł grafikowi. Oczekiwania moje sprowadzały się do nowoczesnego, aero kroju, pojemnych kieszonek, pełnego zamka oraz spodenek z wkładką pozwalającą w komforcie spędzić 300 km w siodle oraz nogawką o odpowiedniej długości do założenia równej kreski opalenizny na udzie. 

Panie i Panowie, oto oficjalny set #exploremore, idealny do pokonywania długich, pięknych tras!

Zdjęcia autorstwa: Maciej Urbanik Fotografia

 

 

Wycieczki

Kolarstwo w najlepszym wydaniu

Poskładałeś rower. W końcu wywaliłeś na niego miliony monet i doprowadziłeś do porządku. Zamarzył Ci się nowy lakier i customowa grafika, napęd w końcu chodzi tak, jak powinien, nic już irytująco nie chrupcy przy depnięciu pod górę, a stery nie dają akustycznych oznak bycia w rozsypce. Wbijasz się w nowe ciuchy i buty, (wszak zawsze marzyłeś o komplecie własnego projektu), ustawiasz się na niedzielną rundę i zaczyna się.

Trasa wymyślona dzień wcześniej przy wieczornym piwie po 6 godzinach spędzonych przy serwisie innego roweru. Cel: jechać gdzie oczy poniosą, a najlepiej jak poniosą na nowe drogi. Wszystko, byle nie wpaść w syndrom “niedzielnej rudny”. Wystarczy mi, że w tygodniu jeżdżę cały czas tam i z powrotem, weekend musi być pod znakiem #exploremore.
Lekko “mało precyzyjne” ustawianie się w miejscu spotkania, w końcu punktualnie o 11:11 4-osobowy peleton zmontowany, można jechać.
Mimo że już zrobiłem jedną dłuższą trasę 2 tygodnie wcześniej, więc nie jest to pierwsza jazda, rower szosowy daje to, za czym tęskniłem całą zimę. To specyficzne uczucie, kiedy deptasz w pedały, a rower nieomal “wyjeżdża spod dupy”, Rzecz tym bardziej do docenienia, po spędzeniu poprzednich miesięcy jeżdżąc na rowerach trwałych, lecz delikatnie mówiąc lekko topornych. Jak to się mawia, wyczekane lepiej smakuje.

Trasa zahacza o parę górek, noga jednak swędzi, aby się upalić na podjeździe. Pierwsza solidna górka, ponoć 11% sztywnego podjazdu, natomiast noga kręci się lekko, w mięśniach delikatne, przyjemne pieczenie. Jest lepiej, niż się spodziewałem. Pulsu, prędkości, kadencji, mocy nie znam. Jaram się za to lekkością, z jaką rower pnie się w górę, jak każdy obrót korby w pełni przekłada się na kolejne metry w górę.
Dalsza część trasy to typowa Jura, wąskie, asfaltowe drogi wijące się pomiędzy polami na pagórkach. Ruch bliski zeru, asfalt gładki, nad nami bezchmurne niebo i lekki północno-zachodni wiatr. Może to też dzięki tej idealnej pogodzie, jestem tak naładowany energią do jazdy.
Obowiązkowy punkt programu to przerwa na kawkę. W kolarstwie wiele rzeczy jest ważnych, a w ścisłej czołówce na pewno znajduje się mała czarna. Do kawy natomiast obowiązkowo ciastko i lody, trzeba zadbać o dietę sportowca. Sam rynek w Olkuszu w wiosennej odsłonie był miłym widokiem, pełno ogródków z piwem i lodami, sporo ludzi. Miła odmiana od niemal wymarłego miejsca jeszcze miesiąc temu. 

Niemal cała niedziela spędzona na rowerze. Po powrocie do domu endorfiny trzymają jeszcze ładnych parę godzin, strava obwieszcza, że po drodze nawinęły się KOMy i PR, a ja nadal najbardziej jaram się tym, że rower w końcu dobrze jeździ.

 

 

Wycieczki

Trasy

Zapraszamy do sekcji TRASY, gdzie znajdziecie opisy najciekawszych przejechanych przez nas tras szosowych jak i MTB. Podstrona będzie cały czas aktualizowana i uzupełniana o kolejne wpisy. Na dole każdej trasy będzie znajdował się link do Starvy, gdzie możecie pobrać plik GPS.

Facebook
Facebook
Instagram
YouTube