
Garmin Gravel Race 2021 czyli jesienny weekend w Świeradowie-Zdrój
Jak to się wszystko zaczęło?
Sięgając pamięcią do „dawnych czasów” i startów w maratonach MTB 10 lat temu, teren Sudetów zapamiętałem jako krainę pięknych szutrowych autostrad oplatających gęstą siecią tamtejsze góry, jakże odmienne od dobrze znanych, kamienistych i błotnistych, leżących blisko Krakowa, Beskidów.
Z racji sporej odległości o tego pięknego regionu, niestety nie bywałem tam często. Natomiast wizja powrotu tam, szczególnie jesienią, kiedy słońce nisko nad horyzontem a kolory lasu są pięknie jak nigdy indziej, krążyła po mojej głowie od momentu zakupu gravela – czyli roweru w teorii stworzonego na tamte ścieżki,
Dlatego tylko, kiedy dowiedziałem się o wyścigu skrojonym pod rower szutrowy, na dystansie porównywalnym ze wspominanymi maratonami MTB, wiedziałem, że muszę się pojawić na starcie Garmin Gravel Race
O dystansie wspominam dlatego, że mimo startu w kilku ultramaratonach, marzyłem o jeździe ok 3h i gorącym prysznicu zaraz po, zamiast 24h na siodełku, które ostatnimi czasami doświadczałem. Było to piękne, ale marzyłem o krótszej odmianie.
Bliżej samego startu, znając prognozy pogody, postawiłem na wyjazd na 4 dni, aby mieć czas nacieszyć się tamtą okolicą i mimo już krótkiego dnia przejechać się po okolicy.
Prognozy były relatywnie optymistyczne, ale zdecydowanie nie przewidywały upału, temperatura ledwie dochodząca do 10* w najcieplejszym momencie dnia za to dużo słońca.
Kolejnym punktem, było zdobycie noclegu, a żeby nie było za łatwo, zabrałem się za to ledwie kilka dni przed startem. Świeradów oferuje bardzo bogatą bazę noclegową, tak jak przystało na typową miejscowość wypoczynkową. Dla naszej w sumie 5-osobowej ekipy udało się znaleźć apartament o strategicznym położeniu. Blisko na start, blisko do supermarketu z owadem w logo oraz blisko do sklepu z płazem w logo. Na tym szczerze jego zalety się kończyły, ale celem wyjazdu była jazda i cieszenie się okolicą, a nie przesiadywanie w luksusowym pokoju.
Dzień 1 – Aklimatyzacja
Przygoda zaczęła się z piątek rano, kiedy zgarniając Olgę z Światło i Brzask zapakowaliśmy nasze szutrówki do bagażnika i wyruszaliśmy na zachód. Na noclegu zameldowałem się punkt 14:00, odebrałem klucze i patrząc na błękitne niebo, wiedziałem, że muszę szybko wsiąść na rower. Jesienne słońce miło grzało swoimi promieniami, a pokonując ostanie malownicze kilometry drogi między Jelenią a Świeradowem, marzyłem, aby zamienić cztery na dwa kołka.
Planu na trasę nie było, po prostu wsiąść na rower i pojechać przed siebie i zobaczyć co będzie. Pierwszy pomysł podczas jazdy to było sprawdzenia jaka droga dokładnie prowadzi na start oraz ocenienie ile czasu będzie potrzeba, aby rano dojechać do biura zawodów. Przejeżdżając przez centrum, na chwilę zobaczyłem, aby zobaczyć główny deptak oraz park zdrojowy. Szybki rzut oka na okolice (i średnią wieku 😉) upewnił mnie, że to miejscowość wypoczynkowa, a atrakcje dla mnie czekają w górach dookoła miasteczka.
Według nawigacji, do ośrodka Ski&Sun, będącego bazą zawodów dzieliło mnie jedynie 2,5 km. Szybko jednak przypomniałem sobie, że jestem w górach. Widząc, jak na moim Garminie co chwilę rosną procenty nastromienia podjazdu, a na kasecie wrzucam koronki, o których istnieniu dawno zapomniałem. Tak więc powoli się tam tocząc, wpadło 130 m w pionie, czyli niemal tyle, ile ma kultowy podjazd pod Zoo w Krakowie, największa górka w pobliżu centrum miasta.
Tak więc rozgrzewka odhaczona. Chwila podziwiania widoków, parę zdjęć, min oznaczeń niedzielnego wyścigu i wyciągam telefon, aby spojrzeć na mapę, co by można jeszcze na szybko zobaczyć, bo październikowy dzień powoli chylił się ku końcowi, a za górami dookoła, słońce miało się schować za mniej niż 1 godzinę.
Oczywiście wychodząc na rower na szybko i na chwilę nie zamontowałem na nim ani lampek, a zabrałem tylko jeden bidon.
Tak więc mając mało czasu i mało picia gdzie mogłem pojechać?
Oczywiście, że na Stóg Izerski, wg Altimetr.pl drugi po Przełęczy Karkonoskiej, najtrudniejszy podjazd „szosowy” w Polsce. Co więcej, na tę górę miała prowadzić pierwsza selektywna wspinaczka na Garmin Gravel Race, więc można to było podciągnąć pod częściowy objazd trasy.
A statystyki tego podjazdu?
- Długość podjazdu 5.2 km o średnim nachyleniu 10.7%.
- Przewyższenie: 558 m.
- Maksymalne nachylenie na 1 km: 18%.
- Maksymalne nachylenie na 100 m: 20.4%
Postawiłem na jego najtrudniejszą wersję, startująca od Czerniawy, do której zjechałem pięknym asfaltem, tracąc sporo ze zdobytej wcześniej wysokości.
Podjazd zaczyna się niewinnie, wzdłuż koryta Czarnego Potoku, aby po niecałych 2 km zamienić się w rzeźnie. Tak, rzeźnia to jedyne adekwatne słowo. Jest makabrycznie stromo, cieszę się niezmiennie z posiadanie przełożenia 1:1 i możliwości zachowania kadencji jakkolwiek zahaczającej o akceptowalną. Długie proste na podjeździe nie pomagają, bo za każdym razem widzimy, ile jeszcze zostało i jak potwornie stroma jest ta droga. Normalnie takie okoliczności przyrody sprawiłyby, że starałbym się wtoczyć tam jak najszybciej, aby potem móc się potem nacieszyć cyferkami na Stravie, jednak rozsądek chociaż trochę daje o sobie znać i aby się zupełnie nie zagotować walką z grawitacją, robię przerwy na fotki i cieszenie się widokami, czas na ból przyjdzie na wyścigu.
Po ponad 30 minutach melduje się obok górnej stacji kolejki, gdzie kończy się asfalt. Właśnie, co do asfaltu i tego podjazdu. O ile ten rodzaj nawierzchni tam występuję, jest w większości bardzo zdegradowany, pełen podłużnych uskoków i dziur. O ile na podjeździe jest to jeszcze jakoś do przełknięcia, to zjazd na rowerze szosowym to już byłoby wyzwanie i wymagałoby sporo umiejętności.
Z racji, że na szczycie są piękne widoki, ale jednocześnie jakieś 3*C oraz silny wiatr, szybko zapinam każdy możliwy suwak i owijam się szczelnie buffem na zjazd. Tan, tak jak wspomniałem, na szosie byłyby wyzwaniem, to w gravelu szerokie opony z niskim ciśnieniem pozwalają przeskakiwać większe dziury, co przekłada się na całkiem komfortowy zjazd i tylko lekkie przepalenie okładzin hamulcowych.
W ostatnich promieniach słońca wracam na ciepły nocleg, aby zaplanować kolejny dzień.
Dzień 2 – Kawa, ciastko i Zakręt Śmierci
W uzupełnionym składzie, po dojeździe Witka, na kolejny dzień planujemy pojechać w kierunku Szklarskiej Poręby, wypić kawę, zahaczyć o szuter i nie zajechać nóg przed jutrzejszym wyścigiem. Tutaj mam na uwadze to, że jadąc w tamtej okolicy, nawet jak jest płasko, to jakiś cudem jest pod górę, a w mięśniach mimo wszystko coś powinno pozostać na niedzielę.
Wyruszamy na wschód w kierunku “Zakrętu Śmierci”. Prowadzi do niego, hmm, w dużym uproszczeniu „prosta jak w mordę strzelił” a dodatku cały czas lekko pod górę. Umila nam ją silny wschodni wiatr, wijący prosto w twarz, tak więc wstyd patrzeć na licznik i aktualną prędkość. Po dłuższej chwili jazdy i narzekania na gruz w naszych nogach dojeżdżamy do osławionego, “śmiertelnego zakrętu”. Wizualizując sobie jego przestrzelanie i lot w otchłań, rozumiem genezę nazwy. Tutaj tez krótka sesja foto i zjeżdżamy do Szklarskiej. Tam, zwabieni zapachem kawy, trafiamy do ładnej kawiarni, gdzie siedząc w słońcu, osłonięci od wiatru, popijając dobrą kawę i jedząc po wielkiej porcji ciastka, wiemy, że to idealna forma kolarstwa na dzisiaj.
Po spędzeniu na coffebrejku zdecydowanie za dużej ilości czasu leniwie wsiadamy z powrotem na rowery i ruszamy dalej w kierunku Jakuszyc. Tutaj dla odmiany to zakręt za zakrętem i aż ciężko mi schować aparat, bo co chwila widzę jakiś piękny kadr. Tą też drogą dojeżdżamy do Przełęczy Szklarskiej i wskakujemy na trasę, gdzie następnego dnia będziemy przejeżdżać na wyścigu i podjeżdżać pod nieczynną kopalnię kwarcu Stanisław. Tak więc to jest dzisiejszy element terenowy. Wąska asfaltowa, a potem szutrowa droga wyprowadza nas na szczyt obok wyrobiska. Tam też znajduję się bufet ultramaratonu biegowego, który odbywa się tam równocześnie tego weekend. Na najdłuższym dystansie biegacze pokonują trasę 180 km (w jak później sprawdziłem czas zwycięscy – 22h, czapki z głów)
Za to dla zachowania wycieczkowego charakteru, rozkoszujemy się widokami na Sudety, mając w świadomości, że kolejnego dnia nie będzie już na to czasu i zapewne sił, kiedy to wzrok będzie skupiony na przednim kole a umysł na tym, aby wykrzesać jeszcze parę watów mocy.
Kawałek dalej opuszczamy track wyścigu i na własną rękę, na azymut tudzież „na pałę” wyznaczamy trasę w dół. Oczywiście skutkuje to wpakowaniem się w bardzo ładny singiel, który jednak chwilę później przechodzi w stromą, leśną ścieżkę po korzeniach i błocie, gdzie nawet doświadczenie z MTB nie pomaga i zmusza do dezercji i przejścia na kolarstwo przełajowe, z rowerem pod pachą. Ot uroki kolarstwa romantycznego.
Noszenie jednak nie trwa długo, gdyż po chwili trafiamy na piękną szutrówkę, która sprawdza nas z powrotem do asfaltowej drogi, od której zaczynaliśmy dzisiejszą wycieczkę. Teraz ten męczący i niewdzięczny podjazd z początku dni, zamienia się w boski zjazd, na którym nie trzeba ani hamować, ani dokręcać i łapiąc cudowny „flow” wrócić nim z powrotem na kwaterę. Krótki dzień ponownie zmierza ku końcowi, pozostaje najeść się jeszcze makaronu i wyskoczyć do pobliskiej karczmy na piwo ze znajomymi, aby przedyskutować taktykę na wyścig 😉
Dzień 3 – Wyścig
Start został wyznaczony na godzinę 8:30. Z rana 15 minut dojazdu na start na rowerze nie stanowiło problemu i pozwalało się komfortowo wyspać w ciepłym łóżku. Opuszczenie łóżka to byt też moment, kiedy ciepło się kończyło, gdyż termometry z rana pokazywały -1*, a trawnik dookoła noclegu był malowniczo pokryty szadzią. Podjazd na start okazał się w tych okolicznościach zbawienny i pozwolił chociaż trochę rozgrzać nogi przed startem.
W biurze zawodów wszystko przebiegło błyskawicznie i sprawnie, pozostało przypiąć numer startowy na kierownice i wyszukać miejsce, gdzie padały pierwsze promienie właśnie wyłaniającego się zza gór porannego słońca i nacieszyć się jego ciepłem.
Licząc, że nogi będą tego dnia łaskawe i wygenerują chociaż trochę watów, ustawiam się względnie blisko linii startu. Dookoła widać było cały przekrój gravelowego towarzystwa, od tych z luźnym podejściem, do którego tam pasuje koszula flanelowa i metalowy kubek, po „scigantów”, którzy tylko czekają, aby nacinać start w liczniku i pomknąć do przodu. Zaliczam się chyba do tych drugi, ale staram się mimo wszystko podchodzić bez oczekiwań, a wszelkie plany weryfikować w zależności od tego, jak organizm zareaguje na zagięcie się na podjeździe z samego rano w temperaturze oscylującej w okolicach 0*.
Chwilę przed startem przypominam sobie, że nie załadowałem jeszcze tracka z dzisiejszą trasę, udaje mi się zrobić na parę sekund przed startem. Ten jest honorowy, wyjeżdżamy spod ośrodka w dużym peletonie, jadać za wozem technicznym pierwsze kilkaset metrów. Droga wiedzie już lekko w górę, a ja staram się na wysokiej kadencji z powrotem rozgrzać mięśnie i znaleźć się blisko czuba stawki. Chwilę potem start ostry i szybko formuje się czołowa grupa, do której udaje mi się załapać. W ok. 10 osób oddalamy się od pozostałych zawodników, o ile czuję, że jadę minimalnie za szybko jak na swoje możliwości, trzymam się w tym szutrowym peletonie.
Pierwsza część trasy to niemal 8 km podjazdu na zbocza Stogu Izerskiego. Mniej więcej w jego połowie zaczynam płacić cenę za mocną jazdę i czuje, że muszę zwolnić i znaleźć swój rytm, aby się zupełnie nie zapiec. Na pewno są to wady mojego uprawiania kolarstwa romantycznego i jeżdżenia bez pomiaru mocy, wyłącznie na czucie, ale są to świadome decyzję.
Pod koniec podjazdu, stawka już się układa i rozciąga, ci pierwsi odjeżdżają poza zasięg wzroku, a ja lokuje się w okolicach 8 miejsca w stawce.
Zaczynaj się pierwsze zjazdy, organizm łapie drugi oddech a nogi właściwy rytm. Po wyjechaniu z leśnych dróg na Polane Izerską ukazuję się piękny widok jeszcze oszronionej trawy i podnoszącego się zza drzew porannego słońca. Niestety, wybrałem zabawę w ściganie, trzeba jechać dalej, nogi przyjemnie pieką a przede mną jeszcze kilka osób do dogonienia.
Niestety misterny plan zajęcia dobrego miejsca zostaje nadszarpnięty na 30 km, gdzie na pięknym zjeździe wyprzedzam 2 zawodników (w tym jednego naprawiającego oponę), aby chwilę potem, poniesiony flow, jaki mi tam towarzyszył, zaliczam bunny hopa ponad kamieniami, którego lądowanie kończę na innym kamieniu i tym samym zabijam przednią bezdętkę w towarzystwie efektownej fontanny uszczelniacza z bocznej ścianki opony. Złość, rozgoryczenie, zrezygnowanie – to były pierwsze uczucia. Ale wyścig się nie skończył, schodzę z rowerem ze ścieżki, szybko zakładam dętkę, zakładam koło i już z większą uwagą ruszam dalej w dół, próbując mimo wszystko dogonić tych, którzy mnie przed chwilą wyprzedzili.
Według pomiaru czasu z dołu tego zjazdu jestem już 39, ale na podjeździe mijam kolejne osoby, nadrabiając pozycję. Wraca przyjemnie pieczenie w nogach, a trasa wiedzie po cały czas pięknymi szutrowymi i leśnymi drogami. Jest nawet krótki błotnisty OS, gdzie można się wykazać techniką jazdy i wybierając odpowiednią ścieżkę przejechać go bez podparcia, nadrabiając przy tym kilka miejsc w stawce. Tu niestety drugi pech tego dnia, coś przebija mi tylną oponę, na szczęście uszczelniacz spełnia swoją funkcję i po szybkim dopompowaniu, ruszam dalej. Jestem wtedy tuż przed najwyższym punktem trasy, więc za chwilę pozostanie mi długi zjazd, kilka hopek i meta.
Nie jest to niestety mój szczęśliwy dzień, gdyż na tym długim, bardzo długim, pięknym, równym szutrowym zjeździe, znowu „przerumakowałem”, a ciśnienie w przedniej dętce było za niskie, aby uchronić mnie przed jej dobiciem. Zapytacie się pewnie, czy miałem drugi zapas? Otóż nie… Tak więc koniec ścigania na dzisiaj, a ja biorąc rower pod pachę, ruszam na spacer w dół. Zapewne, gdyby nie pech i większe ciśnienie mógłbym się nim cieszyć i poruszać się znacznie szybciej niż obecnie, ale zawsze pozostaje mi napawać się pięknem jesiennych Izerów.
Jakieś 20 minut spaceru później, zostaję poratowany zapasową dętką, a przy okazji wymiany w moim rowerze, pomagam też nieszczęśnikowi walczącemu ze zdjęciem bezdętkowej opony z obręczy. Z wielką radością kończę ten zjazd już na rowerze, zatrzymuje się po raz pierwszy na bufecie, aby się przekonać, jak super jest on zaopatrzony. Mimo wszelkich przeciwności losu tego dnia, mam teraz okazje zjeść wielką garść żelek (idealne paliwo kolarskie i moja słabość) i niesiony świeżą dawką cukru we krwi, pokonać ostatnie kiloemtry trasy.
Właśnie te ostanie kilometry, były przyjemnie wymagające, odbijając w leśne ścieżki z kompleksu tamtejszych Single Tracków, pozwalając ponownie wykazać się techniką jazdy. Było tak aż po samą metę, do której prowadziły serpentyny wytyczone na dole stoku narciarskiego.
Jest oto i ona – META. Mijam ją po 4 godzinach na trasie, czyli po ponad 1 godzina więcej niż pierwotnie zakładałem. Przekłada się to na 41 miejsce na 107 osób, które tego dnia wystartowały na długim dystansie w kategorii rowerów gravel. Mimo że mogło być lepiej, a forma tego dnia pozwalałaby prawdopodobnie zmieścić się w pierwszej 10 open i tak unoszę rękę w geście zwycięstwa, w moim przypadku nad tymi wszystkim przeciwnościami losu.
Podsumowanie
Tak więc, jak wspominam mój start w tym wyścigu? Mimo że mogę mówić o dużym pechu, nawet jego nagromadzenie nie popsuło pozytywnego odbioru tej imprezy. O ile był to relatywnie mój pierwszy start w wyścigu “gravelowym” (Wisłę 1200 ciężko nazwać gravelową), mogę GGR mieć jako właściwy punkt odniesienia do tego typu imprez. Trasa wyznaczona z głową, po podłożu adekwatnym do rowerów, na ścieżkach pozwalających poczuć ten upragniony flow i nacieszyć oko widokami pięknych gór.
Z technicznych rzeczy muszę też pochwalić oznaczenie trasy, gdyż jadąc nawet bez nawigacji na kierownicy, można by bez cienią wątpliwości przejechać całą trasę, a doświadczenie z niektórych imprez na jakich startowałem, pokazuje, że nie jest to takie oczywiste.
Jedno jest pewne, że mam rachunki do wyrównania z tą trasą i na pewno wrócę tam za rok, aby pokonać ją bez tylu nieplanowanych postojów oraz żeby jeszcze raz nacieszyć ciało i dusze pobytem w Górach Izerskich.
…a być można nawet wcześniej, aby jakiś długi weekend przeznaczyć na eksplorację tamtejszych szutrów i asfaltów.